[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. To niemożliwe, żebyśmy wszyscy zmieniali się w trogle. Pokazałem butelkęSweatshine. To skąd wziąłem tę butelkę, albo moją pluskwę telefoniczną, albo boczek, i takdalej? Ktoś ciągle musi to wszystko produkować. Dostałeś boczek? Gdzie? Pochyliła się ku mnie, zaciekawiona. Zona kupiła.Ostatnią paczkę.Wyprostowała się z westchnieniem. Nieważne.I tak bym go nie pogryzła. Przyjrzała się butelce. Zresztą, wiadomo?Może masz rację.Może nie jest aż tak zle.Ale to najdłuższa rozmowa, jaką odbyłam, odkądzmarł Rohit.Większość ludzi nie jest w stanie się skupić tak jak kiedyś. Przyjrzała mi się.A może ten twój Sweatshine oznacza po prostu, że gdzieś tam jest fabryka, równie solidniewykonana jak te twoje pompy.I, o ile nie zepsuje się nic skomplikowanego, możemy nadal topić. Nie jest aż tak zle. Może i nie. Wzruszyła ramionami. Dla mnie i tak nie ma to już znaczenia.Niedługokopnę w kalendarz.Potem to już będzie twój problem.* * *Kiedy wychodziłem z uczelni, był wieczór.Niosłem wielką torbę książek i nikt nie miałpojęcia, że je zabrałem.Staruszki nie obchodziło, czy je gdzieś wpisałem, czy nie, po prostumachnęła ręką, żebym wziął sobie ile tylko chcę, a potem dała mi klucze i powiedziała,żebym zamknął, jak będę wychodził.Wszystkie te tomy były napęczniałe od wzorów i wykresów.Pozbierałem je jedną podrugiej, każdą trochę podczytywałem, a potem rezygnowałem i sięgałem po kolejną.Jedenwielki bełkot.Jakby próbować czytać, nie znając alfabetu.Mercati miał rację.Trzeba byłouczyć się dalej.Na pewno nie radziłbym sobie dużo gorzej niż ta młodzież z Columbii.W połowie domów na ulicy było ciemno.Znowu jakaś awaria prądu wzdłuż całegoBroadwayu.Jedna strona ulicy, wesoła i jasna, miała prąd, na drugiej w oknach migotałyświece widmowe światełka w pięknym otoczeniu.Parę ulic dalej rozniósł się łomot betonowego deszczu.Nie mogłem się nie wzdrygnąć.Wszystko zaczęło mi złowrogo wyglądać.Miałem wrażenie, że staruszka patrzy mi przezramię i wytyka palcem co się jeszcze sypie.Puste automaty.Nieruszane od lat samochody.Pęknięcia w chodniku.Szczyny w rynsztoku.A jak niby powinno być normalnie ?Zmusiłem się do spojrzenia na jasne strony życia.Pełno ludzi na ulicach, idą do klubówpotańczyć, albo coś zjeść, albo do centrum czy na przedmieście z wizytą do rodziców.Dziecijeżdżą na deskorolkach, a w zaułkach pieprzą się trogle.Parę automatów jest pełnychzafoliowanych bajgli, a nad nimi pięknie świeci zielenią rządek butelek Sweatshine, wszystkozatowarowane i gotowe do sprzedaży.Dużo rzeczy działa.Wicky działa świetnie, mimo żeMaksowi trzeba przypominać o zaopatrzeniu.A Miku i Gabe urodziło się dziecko, choćzajęło im to trzy lata.Nie mogłem się powstrzymać od myśli, że wyrośnie na kogoś takiego,jak ci gówniarze na dziedzińcu.Nie wszystko się sypie.Jakby na potwierdzenie moich słów, metro dla odmiany dojechało aż na moją stację.Gdzieś tam na linii musi pracować paru takich gości jak ja, którzy jeszcze umieją przeczytaćschemat, pamiętają, żeby przychodzić do pracy i nie rzucać się papierem toaletowym po całejdyspozytorni.Ciekawe, co to za ludzie.A potem pomyślałem: ciekawe, czy też zauważyli, jakciężko jest teraz powierzyć coś komuś do zrobienia.Gdy wróciłem do domu, Maggie już była w łóżku.Pocałowałem ją i się przebudziła.Odgarnęła włosy z twarzy. Zostawiłam ci burrito do podgrzania.Kuchenka dalej nie działa. Przepraszam, zapomniałem.Zaraz ją naprawię. Nie przejmuj się. Odwróciła się ode mnie i naciągnęła kołdrę pod szyję.Pomyślałem,że zasnęła, ale wtedy się odezwała: Trav? Tak? Mam okres.Usiadłem obok niej i zacząłem masować jej plecy. I jak się czujesz? Ujdzie.Może następnym razem. Z powrotem zapadała w sen. Trzeba być optymistą,nie? To prawda, skarbie. Dalej gładziłem ją po plecach. To prawda.Kiedy zasnęła, wróciłem do kuchni.Znalazłem burrito, potrząsnąłem nim i rozdarłemopakowanie, trzymając je samymi opuszkami, żeby się nie sparzyć.Spróbowałem idoszedłem do wniosku, że burrito dalej działa jak trzeba.Zwaliłem książki na kuchenny stół ipatrzyłem na nie, zastanawiając się, od której zacząć.Przez otwarte okna dobiegł mnie od strony parku kolejny grzmot betonowego deszczu.Wyjrzałem w rozmigotany świeczkami mrok.Niedaleko, głęboko pod ziemią, trudziło siędziewięć pomp; ich małe lampeczki mrugały kolejnymi błędami, w logach przewijały siężądania napraw, a wszystkie pracowały teraz nieco ciężej, bo Pompa Numer Sześć padła.Aledziałały.Ich konstruktorzy wykonali świetną robotę.Przy odrobinie szczęścia pochodząjeszcze długo.Otworzyłem książkę na chybił trafił i zacząłem czytać.NAKRCANADZIEWCZYNADla AnjuliI Nie, nie mangustan. Anderson Lake nachyla się i pokazuje. Poproszę ten tutaj.Kawpollamai nee khap.Czerwona skórka i zielone włoski.Wieśniaczka uśmiecha się, obnażającpoczerniałe od żucia betelu zęby i wskazuje pryzmę owoców za plecami. Un nee chai mai kha? Tak.To.Khap. Anderson kiwa głową i zmusza się do uśmiechu. Jak to się nazywa? Ngoh. Wymawia to słowo starannie, dla cudzoziemca, i wręcza mu jeden okaz.Anderson bierze owoc, marszcząc czoło. To coś nowego? Kha. Kobieta potwierdza, kiwnąwszy głową.Anderson obraca owoc w dłoni, przyglądając mu się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]