[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Niczego nie słyszałam.- Bo ty, kochanie, spałaś w tym czasie jak zabita.Ten dom nie jest bezpieczny, w tym cały problem.Jadę po swoje rzeczy.- Nie.- Przecież masz mnóstwo miejsca.Zwinę się na kanapie.- A wtedy będziesz miał nie tylko sztywny kark, lecz także spara­liżowany kręgosłup.Nie, Max, doceniam twoje starania, ale jestem dużą dziewczynką i sama potrafię doskonale zadbać o siebie.Jedząc śniadanie, ciągle jeszcze roztrząsali ten sam problem.Annie po raz drugi napełniła kubki kawą, a teraz z podziwem przyglądała się, jak Max pożera piąty z kolei pączek posypany cu­krem.Oboje siedzieli na przewiewnej werandzie za kuchnią.Powie­trze przesycone było zapachem sosen, wodorostów i smoły, przez korony wysokich, nadmorskich sosen przedzierały się ukośne smugi światła.Asfaltowa ścieżka ginęła gdzieś w zwartym gąszczu palm, czerwonych, południowych cedrów, jukki i krzewów wawrzynu.Pla­ża była oddalona zaledwie o dziesięć minut jazdy rowerem.Przez chwilę Annie pomyślała, że byłoby wspaniale mieć dzisiaj wolny dzień.Mogliby wtedy wybrać się z Maxem na wydmy i spacerować w powodzi kwitnących październikowych ziół, mieniących się wszystkimi odcieniami fioletu, purpury i żółci.Zeszliby aż na plażę wysypaną szarym piaskiem i nie musieliby o niczym myśleć.Po pro­stu cieszyliby się wodą i słońcem.- Chyba otworzę dziś księgarnię tak jak zwykle.Max skinął głową i wymamrotał z pełnymi ustami:- To najlepsze, co możesz zrobić.Zachowuj się tak jak zwykle.- Potem przełknął i dodał już normalnie: - Poza tym niech mnie gęś kopnie, jeśli oni wszyscy nie pojawią się jeden po drugim, by spraw­dzić, czy już coś wiesz.- Kto ma się pojawić?- Nasi podejrzani.- Boże, mam nadzieję, że nie.- Annie, nie bądź głupia, to najlepsza okazja, żeby ich przyci­snąć.- Nie mam zamiaru nikogo przyciskać.Dlaczego miałabym to robić?- Saulter to głupiec.Przecież to jasne jak słońce.To my rozwią­żemy tę zagadkę.- Mowy nie ma.Na mnie nie licz.Nie mam zamiaru brać w tym udziału.Max zlizał cukier z kącika warg i zmiął pustą torebkę po pączkach.- Musimy kupić coś do zjedzenia.Czy ty w ogóle jadasz w domu?Niepewna, z którym tematem rozprawić się najpierw, Annie zde­cydowała się dokończyć kwestię samodzielnego śledztwa.- Max, słuchaj uważnie, ponieważ nie mam zamiaru powtarzać tego dwa razy.Nie jestem detektywem.Nie jestem nawet autorką powieści kryminalnych.Po prostu przez przypadek prowadzę księgarnie, w której ktoś został zamordowany.Mam zamiar porządnie wyszorować podłogę, przemeblować barek kawowy i zapomnieć o wszystkim.Kryminały to mój zawód, a nie hobby.To nie jest za­bawa i absolutnie nie mam zamiaru angażować się w śledztwo.Mó­wię to zupełnie poważnie, żeby nie było ani cienia wątpliwości.Skończyłam.Max uśmiechnął się szeroko.VIISchodząc po schodach, kontynuowali sprzeczkę.- Będę po prostu pracować jak zwykle.Nie mam ochoty dysku­tować o tym morderstwie.- O morderstwach.- Zwykły zbieg okoliczności - upierała się Annie.- Jill i Elliot nawet się nie znali.On nie miał żadnego zwierzaka.- Skąd wiesz? - Max zatrzymał się na schodach, zagradzając jej drogę.Annie nie miała ochoty rozmawiać na ten temat.Zanurkowała pod jego ramieniem.- Słuchaj, jeśli zaraz nie wyjdziemy, to się spóźnię.Już wcześniej zapowiedziała mu kategorycznie, że nie zabierze go ze sobą do księgarni.Aby mu to wynagrodzić, zaproponowała:- Zjemy razem lunch koło pierwszej i wybierzemy się na lody z mango.Max niczym dziecko uwielbiał próbować zawsze czegoś nowego i Annie była zadowolona, że tak sprytnie udało jej się odwrócić jego uwagę.Doprawdy nie była to odpowiednia pora, by przyznawać się do tego, że kilka razy spotkała się z Elliotem, a raz nawet była u niego na obiedzie.Tamten wieczór w zupełności wystarczył, by zafascynowanie jego osobą ulotniło się bez śladu.Elliot pasjonował się sztuką Karaibów, miał kolekcję rozmaitych przedmiotów, nie wyłączając lalek woodoo z Haiti.Pod wpływem jego długich i upiornych opowieści o żyjących trupach zupełnie straciła wówczas apetyt.Annie zbiegła po schodach i w tym momencie uświadomiła sobie, że jej samochód ciągle stoi na niewielkim, wysypanym piaskiem i muszelkami parkingu w pobliżu księgarni.Oczywiście wczoraj wie­czorem wracali autem Maxa.Ponieważ tego ranka Max swoim zwyczajem jechał szybko i agre­sywnie, nie starczyło im czasu na pogaduszki.Dom Annie znajdował się na skraju zabudowanego obszaru.Wprawdzie domki na drzewach okazały się przelotnym kaprysem architekta, ale Annie podobało się mieszkanie na tym odludziu i ob­serwowanie życia na moczarach.Dom stał niemal na samych mo­kradłach, tak że z werandy mogła podziwiać niekończącą się grę świateł i wiatru w gęstej sieci bagiennych traw, bujnie kwitnących mirtów, bzów bagiennych i południowych wawrzynów.Pojedyncza, wąska, asfaltowa droga wiła się między karłowatymi palmami i so­snami, zmierzając ku obszarom gęściej zaludnionym.Hiszpański mech przesłaniał żywą zieleń liści potężnych dębów.Na brzegach cienistych bajorek wygrzewały się aligatory, a węże i żółwie bezsze­lestnie poruszały się w wodzie.Pod drzewami kładły się blade plamy zieleni, muskane łagodnym powiewem wiatru.Samochód wydostał się na asfaltową drogę i pomykał teraz wśród eleganckiej zieleni równo przystrzyżonych pól golfowych.- Bezpośrednio z głuszy do wiejskiego klubu - zauważył Max.- To stanowi o uroku tego miejsca.Od głównej drogi obiegającej całą wyspę odchodziły ścieżki, pro­wadzące do rezydencji położonych w pobliżu terenów golfowych na­leżących do Island Hills Golf Club.Dwupiętrowy budynek klubowy wzniesiony w stylu tudorowskiego gotyku błyszczał w porannym słońcu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • necian.htw.pl