[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wichura przewalała się górą, że czasami cichość się czyniła jakby w kościele, kiedy to z nagła organyzmilkną i śpiewy ustaną, a jeno szemrzą wzdychy ostatnie, tupoty, pogasłe brzmienia pacierzów i teprzytajone, konające nuty - bór stawał wtedy nieruchomy, oniemiały, jakby wsłuchany w grzmotliwąwrzawę, w ten dziki krzyk pól tratowanych, co rwał się gdziesik ze świata i niósł wysoko, daleko, żetylko jękliwym świegotem drgał po lesie.Wnet jednak wicher uderzał w bór całą mocą, wszystkimi kłami trzaskał o pnie, wżerał się w lutegłębie, porykiwał w mrokach, targał olbrzymami, ale na darmo, nie przemógł, bo wyzbyty z sił opadał,głuchnął i marł ze skowytem w gęstych, przyziemnych krzach - a las ni drgnął, ni jedna gałęz nietrzasnęła, ni jeden pień się zakołysał, cichość była jeszcze głębsza i bardziej przerażająca, że tylko ptakjaki niekiedy załopotał wskroś mroków.A czasami znowu wichura spadała tak nagle, niespodziewanie i potężnie, jak ten jastrząb spadazgłodniały, tak łomotała skrzydłami, rwała wierzchoły, gnietła i rozwalała wszystko ze wściekłymrykiem, aż bór drgał jakby przebudzony, otrząsał się z martwoty, chwiał z końca w koniec, drzewakolebały się, od drzew pomruk leciał grozny, przyduszony i z nagła bór się prostował, podnosił, szedłjakby, przyginał ciężko i uderzał ze strasznym krzykiem, a bił już jak ten mocarz oślepły gniewem ipomstą, że wrzask się zrywał, bój napełniał las, strach padał na wszelkie stworzenia, przyczajone wpodszyciach, a oszalałe z trwogi ptactwo tłukło się wśród śniegów, lejących się wzburzonymi strugami, iwśród podruzgotanych gałęzi i wierzchołów.Ale potem nastawały długie, zgoła martwe cisze, w których słychać było wyraznie jakieś dalekie, ciężkiełomoty.- Las rąbią przy Wilczych Dołach, gęsto się wali - szepnął stary nasłuchując nad ziemią głuchych drgań.- Nie marudzcie, do nocy siedzieć nie będziemy.Zaszyli się w wysoki, młody zagajnik, w taki gąszcz splątanych i zwartych ze sobą gałęzi, że ledwie sięmogli przeciskać do środka, cisza ich otoczyła grobowa, żaden głos się już tam nie przedzierał, nawetświatło jeno z trudem sączyło się przez grubą pokrywę śniegów, wiszącą na czubach niby dach.Ziemista, spopielała szarość zapełniała głębię, śniegu prawie nie było na ziemi, a tylko opadły z dawna,zwietrzały susz zaścielał miejscami po kolana, kajś niekajś zieleniły się pólka mchów, to jakbyprzytajone przed zimą żółkłe jagodziny albo muchar zaschnięty.Hanka obłamywała kulką co grubsze gałęzie, przycinała je do jednego wymiaru układając w rozpostartąpłachtę, a robiła tak zapalczywie, aż chustkę zruciła z gorąca, i może w jaką godzinę narychtowałatakie brzemiono drewek, iż ledwie mogła je sobie zadać, stary też narządził pęk niezgorszy, obwiązałsznurem i wlókł go rozglądając się za pniem, by z niego łacniej wziąć na plecy.Hukali na kobiety, ale w dużym lesie znowu się srożyła wichura, to się i nie skrzyknęli.- Hanuś, do topolowej nam się przebrać, lepiej będzie nizli przez pola.- To chodzmy, pilnujcie się mnie i daleko nie ostajcie.Wzięli się zaraz z miejsca na lewo, przez kawał starej dębiny, ale ciężko było, śnieg leżał po kolana, togurbił się miejscami w zagony, bo drzewa stały rzadko i bez liści, tyle że gdzieniegdzie wśródrozłożystych potężnych konarów trzęsły się siwe brody, tu i owdzie jaki młody dąbek, pokrytyzrudziałymi kudłami, przyginał się do ziemi ze świstem.Wiatr dął z całej mocy i tak kurzył śniegami, żeiść było niepodobna, stary się wnet zmęczył i ustał, a i Hance sił brakowało, to jeno wspierała siębrzemieniem o drzewa, wystrachanymi oczami szukając lepszej drogi.- Nie przejdziemy tędy, a za dębiną mokradła, nawróćmy do pól.Jakoż nawrócili w duży i zwarty las sosnowy, gdzie ciszej było nieco i śniegi nie zalegały tak wysoko, apokrótce wyszli na pola - ale tam szły takie zakurki, że świata nie rozpoznał nawet na to śmignięciekamieniem, nic, jeno biała, rozkłębiona, przewalająca się ćma.Wicher zaś wciąż parł ku borowi, odbijałsię kiej od ściany, przewalał wznak na pola, ale wstawał niezmożony, zgarniał całe góry śniegów i nibytą białą chmurą prał w drzewa, aż jęk leciał po lesie, a tak mącił, zakręcał i bił, że ledwie weszli nazagony, starego ciepnął o ziem, aż dzwigać go musiała, sama ledwie mogąc się utrzymać na nogach.Wrócili do boru i przykucnąwszy za pniami medytowali, którędy pójść, bo całkiem już nie wiada było, wjaką stronę się obrócić.- Tą dróżką na lewo, a wyjdzierny niechybnie do topolowej, przy krzyżu.- Kiej całkiem nie baczę tej dróżki.Tłumaczył długo, bo się bała puścić na niepewne.- A miarkujecie aby, w jaką stronę się wziąć?- Od lewej ręki, widzi mi się.Powlekli się wzdłuż lasu, pobrzeżem skrywając się nieco od naporu wichury.- Chodzcie prędzej, nocy tylko co patrzeć.- Jeno tego powietrza złapię i letę, Hanuś, letę.Juści, nieletko się im było przebierać, dróżkę całkiem zasypało, a do tego z boku od pól wciąż grzmociłwicher i ciepał śnieżycą, próżno się chronili za drzewa, to przywierali jak te zajączki pod jałowcami,wszędzie przewiewało do kości, zaś głębią straszno było iść, drzewa szumiały dziko, cały las się kolebałi prawie ziemię zamiatał konarami, gałęzie siekły, po twarzach, to czasami z takim trzaskiem padałychojary, iż się wydawało, jako cały bór runie zdruzgotany.Biegli też, co ino sił i tchu starczyło, aby rychlej dopaść drogi i zdążyć przed nocą, która mogła spaśćleda chwila, bo już szarzało nieco na polach i wskróś skołtunionych śniegów przewijały się ślepe smugi,kieby te dymy jeszcze nikłe.Dorwali się wreszcie drogi i padli pod krzyżem, ledwie żywi z utrudzenia.Krzyż stał na skraju lasu, tuż przy drodze, broniły go od burz cztery ogromne brzozy w białych gzłach,z obwisłymi niby warkocze gałęziami; na czarnym drzewie był rozkrzyżowany Chrystus z blachy,pomalowanej w takie kolory, że jak żywy się widział; snadz wiater oderwał go, bo wisiał tylko na jednejręce, trzaskał sobą o drzewa i skrzypiał zardzewiałym głosem, jakby litości prosił i poratunku
[ Pobierz całość w formacie PDF ]