[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Od tłumu oderwała się jedna sylwetka, do której nie nabrałam natychmiastowej żywej niechęci tylko dzięki temu, że trafiłam na kolejny nie tyle wał, ile wałek, a ten tam jakiś, idący w moim kierunku, nie mógł do niego zdążyć przede mną.Wałek był dość krótki, zetknęliśmy się na jego końcu.— Chciwiec cholerny — usłyszałam nad głową.— Musi jeszcze komuś się naraził.Spojrzałam na faceta.Rybak, tutejszy, ale bez kombinezonu, w długich gumiakach, z małą siatką w prawej ręce, z lewą ręką w gipsie i na temblaku.Oglądał się do tyłu.— Jezus Mario, z tym pan łowi? — spytałam z niedowierzaniem i zgorszeniem, wskazując temblak.— Przy tej fali?— W południe całkiem siądzie, zawsze coś tam się złapie.A co mam robić, jak mi ten skur.— łypnął na mnie okiem —.czysyn — dokończył po namyśle — rękę złamał?— Jak to.? — wyrwało mi się dosyć głupio, ale szczerze.— A tak to.Miesiąc będzie, więcej, pięć tygodni łapiduchy liczą, jak był pierwszy dobry wyrzut po zimie i wszyscy na brzegu.To się leciało, kto pierwszy.Już sięgałem po taki, sześć i pół deka, potem zważyłem.Jak ten z tyłu nadleciał, gonił mnie i tak siatką walnął, o.! Jak raz mnie tu w rękę trafił, ale bursztyn już miałem w garści i nie puściłem.Swoim kaczorkiem tylko zawinąłem, w mordę dostał samą smołą, więc się odpier.niczył.Ale mnie rękę złamał.Gestami wskazywał, jak to było, i mogłam sobie doskonale wyobrazić scenę.Ten pewnie klęczał, bo w urodzajnej kupie człowiek zbiera na czworakach, względnie w kucki, wyciągnął rękę po dużą bryłę, a tamten z tyłu, nie mając już szans na pierwszeństwo, spróbował sięgnąć siatką na drugim drągu i chwycić ją pierwszy.Rąbnął go w przedramię ciężkim żelastwem.— Powiedziałem sobie, że nie daruję gnidzie, niech mi się tylko ręka zrośnie, ale teraz już nie ma co.Kto inny mu nie darował.— Bo co? — spytałam, równie inteligentnie, jak poprzednio.— Sama pani zobaczy — odparł, zarazem z satysfakcją i wzgardliwie, czyniąc gest brodą w kierunku zbiorowiska.— Od Leśniczówki pewno przyjadą, bo bliżej.Ja tam się nie przyłożę, tyle mojego.Porzucił mnie i poszedł w stronę Piasków.Otumaniona nieco i zaciekawiona, znów popatrzyłam ku zachodowi.Dostrzegłam sylwetki żołnierzy WOP-u.Ruszyłam w tamtym kierunku, znów szybciej, bo śmieci nie było, a miałam już do nich nie więcej niż trzysta metrów.Jeszcze raz zwolniłam przy czarnej smudze, po czym, kiedy do tłoku brakowało mi ledwo trochę, z grupy ludzi wyszedł ku mnie mój wymarzeniec.— Nie musisz tam iść — powiedział.— Widok nie jest zbyt atrakcyjny.— A co tam się stało? — spytałam, wreszcie jako tako treściwie.— Rybak się utopił.Bursztyniarz.Prawdopodobnie sam wszedł w morze o świcie i przewróciło go.Zrozumiałam od razu.Wiedziałam już, bo było o tym gadanie, jakie niebezpieczeństwo przedstawia sobą gumowy kombinezon, tak zwane buto-spodnie.Jeśli człowiek w tym stroju przewróci się w morzu, najwięcej powietrza gromadzi się w butach i nogi mu idą do góry, a głowa w dół.Nie ma sposobu się obrócić.Dlatego zasadą jest nie łowić nigdy samemu, tylko w towarzystwie co najmniej jednej osoby.Niekoniecznie muszą to być przyjaciele, czy spółka, wystarczy, że jeden drugiego widzi i, jak normalny człowiek, w razie czego udzieli pomocy.Zwyczajnie złapie go za wystające nogi i dowlecze do brzegu.Ten topielec tutaj najwidoczniej zlekceważył zasadę.— Kto to taki? Znamy go?— Pośrednio.Parę dni temu była o nim mowa.To ten skąpiec z domu pod czerwonym dachem, ten co miał sypiać na pieniądzach.— A.! Ten z żoną jak drapak?— Drapak.? A tak, ten.Przyjechał na motorze chyba jeszcze przed wschodem słońca.Bez sensu, nic nie widać.— Z chciwości chciał być pierwszy i poczekać na wschód już na plaży?— Na to wygląda.Zdaje się, że już jadą po niego.Sprawę niewątpliwie załatwił WOP, w owym czasie jedyna placówka dysponująca łącznością, bo od strony Leśniczówki nadjeżdżał plażą dżip
[ Pobierz całość w formacie PDF ]