[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Przeprawię się przed świtem.Nie mogę tu zostawić moich dolarów — mruknęła pani Almayer.Rozeszli się.Babalatji minął podwórze kierując się ku zatoce, gdzie było przywiązane jego czółno, a pani Almayer ruszyła zwolna ku domowi.Wspięła się po kładce, minęła tylną werandę i weszła na korytarz wiodący do frontu.We drzwiach obejrzała się jeszcze, ogarniając wzrokiem puste, ciche podwórze, już oświetlone promieniami wschodzącego miesiąca.Ledwie znikła w korytarzu, niewyraźny cień mignął między pniami drzew bananowych, przeszył jak strzała przestrzeń zalaną księżycem i zapadł w mrok u stóp werandy.Tak błyskawicznie i cicho przemknęło to zjawisko, że mogło wydać się cieniem pędzącej chmury, gdyby nie ślad pozostały na trawach.Pierzaste kity słaniały się i drżały długi czas jeszcze w księżycowej poświacie, zanim stanęły nieruchomo, błyszcząc na ciemnym tle jak misterny haft ze srebrnych gałązek.Pani Almayer zapaliła kaganek z kokosowej łupiny; odsunąwszy ostrożnie czerwoną firankę spojrzała na męża osłaniając światło dłonią.Almayer leżał rozwalony w fotelu; lewe jego ramię zwisło ku ziemi, a drugie przerzucone było przez twarz; wyglądało to, jakby chciał odeprzeć cios niewidzialnego napastnika.Nogi wyciągnął przed siebie i spał ciężkim snem, nieświadom wrogich oczu, które przyglądały mu się badawczo i pogardliwie.U jego stóp leżał zwalony stół wśród szczątków zastawy i potłuczonych butelek.Weranda wyglądała jak pobojowisko, gdzie stoczono rozpaczliwą walkę; krzesła, poroztrącane gwałtownie na wszystkie strony, leżały w żałosnych, pijackich pozach pełnych bezsilności.Tylko wielki fotel Niny sterczał nieruchomo na wysokich biegunach, górując z niezachwianą godnością nad chaosem zgnębionych mebli; czekał cierpliwie na swoją panią.Pani Almayer rzuciła jeszcze na męża pogardliwe spojrzenie i puściwszy firankę, skierowała się do swego pokoju.Para nietoperzy ośmielonych mrokiem i ciszą jęła znów pląsać w ukośnych zygzakach nad głową Almayera.Długi czas nic nie mąciło skupionej ciszy domu prócz głębokiego oddechu śpiącego mężczyzny i słabego dźwięku srebra w rękach kobiety przygotowującej się do ucieczki.Księżyc wzniósł się tymczasem ponad nocną mgłę, wydobył z mroku sprzęty na werandzie, zalał ją światłem i rozrzucił czarne bryzgi cienia uwydatniając brzydotę i nieporządek poprzewracanych mebli.Na brudnej bielonej ścianie za śpiącym Almayerem zbawiła się jego karykatura, wyolbrzymiona do bohaterskich rozmiarów o groteskowo przesadzonych szczegółach.Spłoszone światłem nietoperze odfrunęły poszukując ciemniejszego zakątka, a na stół wylazła jaszczurka o krótkich, nerwowych ruchach; snadź podobał jej się biały obrus, bo przystanęła na nim i znieruchomiała.Mogło się zdawać, że tknęła ją nagła śmierć, gdyby nie melodyjny zew, którym wabiła mniej odważnego towarzysza, skrytego gdzieś między rupieciami na podwórzu.Zatrzeszczała podłoga w korytarzu, jaszczurka znikła, a Almayer poruszył się niespokojnie i westchnął.Z nicości i zatraty pijackiego snu wracał powoli do świadomości przez krainę widzeń.Przerzucał głowę z ramienia na ramię w sennym otumanieniu.Niebieskie sklepienie spadło mu na barki jak ciężki płaszcz; gwiezdne fałdy wloką się gdzieś głęboko, hen w dole.Gwiazdy w górze i wszędzie wokoło; z gwiezdnej przepaści wznosi się szept nabrzmiały błaganiem i łzami; smutne twarze snują się śród rojów świateł migocących w nieskończonym przestworze.Natrętne, żałosne krzyki uderzają o jego uszy, smutne oczy patrzą ku niemu z twarzy cisnących się wokoło — aż tchu mu brak pod miażdżącym brzemieniem światów rzuconych na omdlałe barki.Uciec! ale jak? Jeśli posunie się o krok, stąpnie w próżnię i z przeraźliwym łoskotem zwalą się razem w otchłań — i on, i wszechświat, którego jest jedyną podporą.Czego chcą te głosy? Żądają, aby ruszył naprzód.Dlaczego? Ruch to zagłada! Ani mu to w głowie.Oburzył go ten szalony pomysł.Rozparł się mocniej na nogach i wytężył muskuły w bohaterskim postanowieniu: będzie dźwigał swoje brzemię przez całą wieczność! Mijały tysiąclecia, a on trwał w nadludzkim trudzie wśród wirujących światów.Żałosny szept smutnych głosów snuł się ciągle i naglił do czynu, póki nie jest jeszcze za późno.Tajemnicza moc, która zwaliła na niego nadludzkie zadanie, postanowiła wreszcie jego zgubę.Uczuł ze zgrozą ciężar żelaznej dłoni wstrząsającej jego ramieniem, a jednocześnie chór głosów wybuchł rozpaczliwą modlitwą błagając, aby nie zwlekał, aż będzie za późno.Wydało mu się, że coś pęta mu nogi; stracił równowagę, poślizgnął się i padł z krzykiem w otchłań.Pierzchła zmora walących się światów.Leżał w półśnie, nie wyzwolony jeszcze spod władzy sennego czaru.— Co? co? — szepnął ospale nie otwierając oczu.Głowa ciężyła mu bardzo i nie miał odwagi rozewrzeć powiek.Do uszu cisnęły się wciąż błagalne szepty.— Czy ja śpię? dlaczego słyszę te głosy? — Usiłował zrozumieć, co się z nim dzieje.— Nie mogę się jeszcze pozbyć tej okropnej zmory.Bardzo byłem pijany.Kto to mną potrząsa? Jeszcze mi się coś śni.— Muszę otworzyć oczy i raz Z tym skończyć.Widać nie jestem jeszcze zupełnie obudzony.Pokonał z wysiłkiem odrętwienie i rozwarł powieki.Ujrzał tuż przy twarzy wytrzeszczone, błyszczące źrenice.Zamknął prędko oczy, osłupiały i przerażony, i siadł w fotelu, trzęsąc się ze zgrozy.Co to za stwór? Z pewnością jakieś przywidzenie.Nic dziwnego: nerwy jego przeszły taki straszny wstrząs, a w dodatku dużo wypił.Niechby się tylko zdobył na odwagę i otworzył oczy — na pewno nic już nie zobaczy.Zaraz spojrzy.Tylko przedtem trzeba się uspokoić.O tak.— Już!Spojrzał.W oddalonym kącie werandy stała kobieca postać oblana stalowym światłem i błagalnie wyciągała ku niemu ramiona
[ Pobierz całość w formacie PDF ]