[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jack upuścił worek z ciałem psa tuż koło siebie, a potem zdecydowanym ruchem otworzył butelkę święconej wody i obszedł dokoła odcinek muru, recytując swą modlitwę i pryskając w koło.- Quintus! - krzyknął.- Czy słyszysz mnie, Quintus? Jesteś teraz w pułapce, nie wydostaniesz się!Nie było odpowiedzi, lecz cegły otarły się o siebie, jakby ktoś z ustami pełnymi piasku zgrzytał zębami.- Quintus, gdzie jest Karen? Co z nią zrobiłeś, Quintus? Nie pozwolę ci, Quintus, byś ją złożył w ofierze! Słyszysz mnie?Ty nędzny idioto - rozległa się nagle odpowiedź Quintusa, wypowiedziana z szorstkim środkowozachodnim akcentem.- Nie maglem jej złożyć w ofierze, bo ona nie żyje.Nie dałeś mi nawet na to czasu, ty z twoją wodą święconą i twoimi kretyńskimi modlitwami.Przez ciebie ją zabiłem!- Kłamiesz! - wrzasnął do ściany Jack.- Ukryłeś ją! Chciałbym bardzo.Ale ona nie żyje, panie Reed.Puree z pomidorów.Jack zaczerpnął drżąco dwa razy powietrza.- O, Panie, zachowaj tego grzesznika schwytanego w pułapkę tej ściany, bo zasłużył na wszystko, co go spotyka, amen.Odwrócił się sztywno i ciężkim krokiem podążył na powrót do Dębów.Blisko tylnej ściany oranżerii widział szopę ogrodniczą, a tam gdzie jest szopa ogrodnicza, zwykle są i narzędzia.Była zamknięta na kłódkę, lecz tak zrujnowana, że kopnięciem wywalił drzwi z przerdzewiałych zawias.Wewnątrz ujrzał stosy doniczek, skamieniałą kosiarkę do trawy, kanistry benzyny, wiązki palików ogrodowych i właśnie to, czego szukał: kilof.Wrócił zmęczony przez trawnik do murku, w którym uwięził Quintusa.Blade słońce ukazało swe oblicze zza chmur i błyszczało na przemoczonej od deszczu trawie.Podniósł kilof i odrąbał dwie górne warstwy cegieł.A potem dalsze i dalsze, aż murek zaczął walić się na trawę.Quintus zaczął się na niego wściekać.Trzymaj się z daleka, ty skurwysynu.Trzymaj się z daleka! Zabiję cię za to, rozerwę cię na sztuki!Ale Jack nie odpowiedział.Był zbyt zmęczony, by odpowiadać.Nie przestawał bić kilofem i odrąbywać dalszych części muru, aż Quintus został zepchnięty na sam jego koniec.Nie! - wrzasnął Quintus.- Tylko mnie dotknij, a zabiję cię!Jack znów zamachnął się kilofem.Łup.A toczące się po trawie cegły warczały, ocierając się wzajemnie.- Już nie masz dokąd pójść, Quintus.To koniec.Quintus wrzasnął.Głosem tak przenikliwym, że Jack prawie go nie słyszał.Machnął kilofem, cegły odpadły i ukazała się twarz Quintusa z oczami szeroko otwartymi, ustami rozciągniętymi skrzekiem paranoicznej męki.Jack znów uderzył, odkrywając barki Quintusa, a potem jego korpus.Wreszcie nie było już nic, tylko trzęsący się półnagi człowiek, przykucnięty wśród rozrzuconych cegieł.Quintus podniósł oczy.Metaliczne, niewybaczające, bez wyrazu.Powinieneś zostać za to potępiony na wieki i na zawsze.- Boże, wybacz mi - powiedział Jack i uderzył kilofem, trafiając jego ostrzem prosto w czoło Quintusa.Quintus rozpadł się na dwoje, jak dwie połowy posągu, a potem rozleciał się na kawały.Jack schylił się, podniósł jedną z brył i ona też była cegłą.cegłą, która rozpadła mu się w palcach na proch.Został na miejscu, przy rozwalonej ścianie, przez bardzo długi czas, a niebo zaczęło się przejaśniać, deszcz ustawać; Dęby za jego plecami okryła mgła.A potem upuścił kilof i ruszył w górę zbocza.Dwa z kanistrów benzyny były jeszcze w trzech czwartych wypełnione.Jack wyniósł je z głębi szopy i poniósł do drzwi oranżerii, zgarbiony od ciężaru.Zerwał pokrywki z kanistrów i cisnął je do wnętrza świetlicy.Trzasnęły, odezwały się echem i przewróciły.A potem słyszał tylko bulgotanie benzyny, lejącej się na podłogę.Nie miał już więcej modlitw, nie wydawał krzyków wściekłej zemsty.Drżącymi rękami wyciągnął książeczkę zapałek i jedna po drugiej wrzucił trzy, płonące, do świetlicy.Dwie pierwsze zgasły skwierczące, lecz gdy rzucił trzecią, świetlica nagle wybuchnęła płomieniem.Dęby paliły się widowiskowo.Piętro po piętrze, okno po oknie, ogień szalał w stronę dachu.Wariaci schwytani w pułapkę struktury budynku musieli wznosić się coraz wyżej labiryntem jego ścian, bo dopiero gdy ogień sięgnął drugiego piętra, Jack usłyszał wrzaski.Stał na trawniku, osłaniając dłonią twarz przed żarem, a gotycka sylwetka masywnej budowli pulsowała iskrami, ogień zaś falował w powiewie wczesnego poranka jak ogromna, pomarańczowa chorągiew.Wrzeszczeli w panice z przestrachu i bólu, pełni dogłębnej rozpaczy, że przeżyli sześćdziesiąt lat tylko po to, by w taki sposób zginąć.Szczury w pułapce - pomyślał człowiek, który graniem na fujarce zwabił ich tutaj.Iglice upadły, schody się załamały.Ślepe twarze odpadły od gzymsów.Wrzaski rozlegały się nieustannie, sto trzydzieści ludzkich dusz spalanych do zaniku.Jack patrzył i czekał spokojnie, z zapadniętymi oczami, aż ostatni wrzask ucichnął
[ Pobierz całość w formacie PDF ]