[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Sprzedam mu.Na choleręmi pistolet.- Nie - powiedział Grisza.- Nie sprzedawaj broni.- Sprzedam - powtórzyłem.- Na cholerę mi to.- Nie - powiedział.- Nie sprzedaje się broni.Zresztą to wszystko,co masz.Była to prawda; miałem tylko ten pistolet, który przywiozłem tu zEuropy, biblię i fotografię takiej jednej kurwy, którąprzechowywałem tylko dlatego, że była trochę podobna do innej kurwy,w której kiedyś się podkochiwałem.Może być zresztą, iż kochałem jąnaprawdę.Ale to nie było teraz ważne; ważne było tylko to, że oddwóch miesięcy byliśmy obaj bez pracy; porządne śniadanie jadłemostatni raz w Jaffie, w więzieniu.Nie umiałem myśleć o miłości; coinnego Grisza, ale on był Rosjaninem, a Rosjanie się nie zmieniają ido końca nic im nie jest obojętne.Ale ja nie jestem Rosjaninem;było mi już wszystko jedno, a może byłem nawet dalej: już pozarozpaczą i już poza gniewem.Ludzie nie wiedzą naprawdę, ileobojętności jest w nich i jak bardzo obojętne może się wszystko staćpewnego dnia; i dobrze, że nie wiedzą.- Słyszysz - powiedział do mnie Grisza.- Znowu tutaj się szwendają.- Wyciągnął rękę w mrok; widziałem ich żółte, złe ślepia zapalającesię i gasnące niby latarki.- Myślą, że może jeszcze coś dostaną.- Nie - powiedziałem.- One tu przychodzą do mnie, tylko do mnie.Przysięgam ci, Grisza.Bóg tylko jeden wie, dlaczego mnie taknienawidzą.- Kto by je tam rozumiał - powiedział leniwie.Palił resztkę papierosa zaciągając się głęboko i ze znawstwem; potemcisnął niedopałkiem w mrok i odwrócił się do mnie.Zdawało mi się,nie wiem dlaczego, że patrzy na mnie jakoś szczególnie uważnie isurowo.- A broni - nie sprzedawaj - powiedział.Znów odezwał się jakiś, potem zawtórował mu drugi i wyły oba doksiężyca - olbrzymiej, pomarańczowej bani, balansującej tuż nadspokojnym, jasnym morzem.Czułem je tak, jak i one czuły mnieprawdopodobnie; czułem ich spaloną słońcem sierść i ich ostreoddechy; ich wieczny głód i ich wściekłość skierowaną przeciwkomnie, tylko przeciwko mnie, tak jakbym ja to stworzył ten kraj opolach spalonych słońcem; o polach bez drzew, bez cienia, bezdzikich zwierząt - z wyjątkiem węży i skorpionów, których bali sięwszyscy.Siedzieliśmy z Griszą w milczeniu; słychać było szum morza,lecz wciąż jeszcze bez śladu wiatru; no i te psy przebiegające wciemności i szeleszczące ich łapy w polu pełnym śmieci.I ten ichprzeklęty warkot.105 - No, no - powiedział Grisza.- Nie widziałem jeszcze czegośpodobnego.Może kiedyś przyłożyłeś jednemu z nich i one to w jakiścholerny sposób zwąchały.- Nie - powiedziałem.- Przysięgam ci, Grisza, że nie.Nic do nichnie mam.Siedzieliśmy tak z godzinę może jeszcze; a potem przyjechał tenczłowiek swoją ciężarówką.Myśmy siedzieli na piachu przed progiem,a on wysiadł z kabiny, nie zgasił nawet świateł i podszedł prosto donas.- Dobry wieczór - powiedział.Stał przed nami trzymając pod pachami całą kupę butelek piwa.Nieodpowiedzieliśmy mu; ni Grisza, ni ja.Mimo iż było ciemno,wiedzieliśmy dokładnie, jak on wygląda; młody, zdrowy mężczyzna tużpo trzydziestce; zaczynał już tyć i jego twarz rozlewała się powoli,ale wszystko to szło na koszt zdrowia i młodości, nie kosztem lat;był dobrze odkarmiony i koniec; gdyby miał żonę, byłaby dumna zniego.Feler w tym, że jej nie miał.Zaczynał także łysieć; miałdelikatne ciemię jak u dziecka, ale to się widziało naturalnie tylkow dzień.Teraz pachniał za to; używał jakiejś wody kolońskiej taksilnej, że człowiek miał wrażenie, że zakwitło całe pole kwiatów zoleodruku.- No, Grisza - powiedział.- Cóż to, nie przywitasz się?- Wez swoją mordę stąd i znikaj - powiedział Grisza.- I nieprzyjeżdżaj tu więcej.Wiem, czego tu szukasz.Butelki z piwem zadzwoniły delikatnie pod pachą tamtego; uczułemnagle pragnienie, niemalże ból w gardle, i przysiągłbym, że Griszaczuł to samo.- Słuchaj, Grisza - powiedział tamten.- Będę miał dla ciebie pracęod przyszłego tygodnia.Trzysta pięćdziesiąt funtów miesięcznie.ZaBeer-Schebą, chcesz?- A ty będziesz tędy jezdził co wieczór - powiedział Grisza.- Iwstąpisz sobie czasem do mnie, żeby troszkę odpocząć.I tak trochępogadać z moją Leną.A ja będę tyrał za Beer-Schebą i posyłał jejforsę, nie? - Chciał splunąć, ale butelki znów zadzwoniły delikatniei zaschło mu w gardle; zasyczał jakoś dziko i śmiesznie i to gopewnie rozwścieczyło.- Ujdi ad siuda, swołocz, idi legawy pies,blat'naja morda! - powiedział.Nic nie widziałem; butelki szczęknęły w ciemności o kamienie ipoczułem nagle gorzki zapach piwa.Skoczyłem naprzód przyciskającłokcie do twarzy z kolanem wysuniętym i podkurczonym niemal dobrody; miałem szczęście - trafiłem go w brzuch akurat w tymmomencie, kiedy szykował się rąbnąć Griszę jeszcze raz.Stęknął zbólu, ale nie zaszkodziło mu to wiele, był to mocny chłop;widziałem, jak rzucił Griszą niby kotem, a Griszy też niczego niebrakowało; teraz leciał na mnie z pięścią wzniesioną do góry jakmłot, ale wywinąłem mu się i znów wpadł na Griszę, i potoczyli się106 na barak, aż ściana z dykty trzasnęła.Skoczyłem na nich z tyłu;złożyłem dwie ręce i chciałem go trzasnąć w kark, ale nagle jakieśostre zęby pochwyciły mnie za nogę i to mnie zgubiło; odwróciłem siębowiem, a wtedy rąbnął mnie w szczękę tak, że poleciałem pod płot, wkurz, razem z całym kłębem skowyczących psów.Ten skowyt, to byłowszystko, co zapamiętałem; dopiero pózniej, jak przez mgłę, doszedłdo mnie hałas odjeżdżającej ciężarówki.Ocknąłem się po długiej chwili; Grisza trzymał moją głowę nakolanach i chustką ścierał mi krew z warg.Wciaż jeszcze huczało miw uszach, tak jakbym wysiadł z samolotu po paru godzinach lotu.Oblizałem się; próbowałem powstać, ale nie dałem rady; kolana ugięłysię pode mną i klapnąłem ciężko na ziemię.- To wszystko dlatego, że ten pies ugryzł mnie w nogę, Grisza -powiedziałem dzwoniąc zębami.- Straciłem orientację.- Przeszło - powiedział.- Inaczej dołożylibyśmy mu zdrowo - powiedziałem.- Chciałem gorąbnąć w kark, a wtedy poszedłby spać.Wiesz, Grisza: obie ręcerazem i tak jak toporem.Nauczył mnie tego jeden gość odspadochroniarzy.Ale ten cholerny pies wczepił się we mnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • necian.htw.pl