[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mama twierdzi, że lekarzem człowiek się rodzi, a nie zostaje.Obie robiły,co mogły, jednak stało się tak, jak przewidział doktor.129 Moja łydka wymaga opatrzenia, ale nie jestem w stanie na nią spojrzeć.A jeśli wyglądarównie okropnie jak noga tamtego biedaka? Co będzie, jeżeli zobaczę własną kość? Wpewnej chwili przypominam sobie, co mówiła mama.Jeśli oparzenie jest naprawdę rozległe igłębokie, ofiara często w ogóle nie odczuwa bólu, bo nerwy ulegają zniszczeniu.Pokrzepionatą myślą, prostuję się i wysuwam nogę.Na widok łydki niemal mdleję.Jest szkarłatna, pokryta pęcherzami.Wkładam wielki wysiłekw to, żeby spokojnie i powoli oddychać, jestem niemal pewna, że obiektywy kamer sąwycelowane w moją twarz.Nie mogę okazywać słabości z po-woclu rany.Jeśli zależy mi na uzyskaniu pomocy, muszę być dzielna.Litość nie zapewni miwsparcia.Ludzie powinni mnie podziwiać za wytrwałość i nieustępliwość.Odcinam szczątkinogawki na wysokości kolana i z bliska oglądam ranę.Fragment skóry wielkości małej dłoniuległ poparzeniu.Nie widzę żadnych śladów zwęglenia ciała, więc myślę, że zanurzenie nogiw wodzie nie zaszkodzi.Delikatnie wsuwam łydkę do stawu, obutą piętę opieram nakamieniu, aby skóra zbytnio nie przesiąkła, i głęboko oddycham, bo chłód wody naprawdęnieco koi ból.Wiem, że jakieś zioła przyśpieszają gojenie, ale nie mogę ich sobieprzypomnieć i nawet nie wyobrażam sobie, żebym ruszyła na ich poszukiwanie.Najwyrazniejmuszę się zadowolić wodą i czekać na poprawę sytuacji.Czy powinnam iść dalej? Dym powoli ustępuje, nadal jest zbyt gęsty, żeby normalnieoddychać.Niewykluczone, że oddalając się od ognia, wpadnę prosto na uzbrojonych zawo-dowców.Poza tym za każdym razem, gdy wyciągam nogę z wody, ból nasila się tak bardzo,że muszę ponownie ją zanurzyć.Dłonie mają się odrobinę lepiej.Od czasu do czasu jestem wstanie na krótką chwilę wyjąć je ze stawu.Powoli porządkuję wyposażenie.Na począteknapełniam butelkę wodą ze zródła, dodaję jodynę, a gdy odpowiedni czas mija, ponowniezaczynam nawadniać organizm.Niedługo potem zmuszam się do zjedzenia krakersa.Skubięgo powoli, dzięki czemu żołądek przestaje się dopominać o swoje prawa.Zwijam śpiwór,zasadniczo nietknięty, z wyjątkiem kilku czarnych plam.Co innego kurtka.Materiał cuchnie,jest wyraznie nadpalony, dolna część na plecach w ogóle nie nadaje się do naprawy.Odcinamzniszczony fragment i w ten sposób zostaję z ubraniem, które ledwie zasłania mi żebra.Dobrze, że kaptur jest nietknięty.Nawet taka kurtka jest lepsza niż żadna.Pomimo bólu zmęczenie daje o sobie znać.Najchętniej wdrapałabym się na drzewo izdrzemnęła na gałęzi, ale każdy bez trudu by mnie zauważył.Poza tym nie wyobrażam soblcporzucenia stawu.Starannie pakuję ekwipunek, nawet zakładam plecak, nie jestem jednak w130 stanie ruszyć z miejsca.Dostrzegam wodne rośliny o jadalnych korzeniach i przyrządzam lekkiposiłek z ostatnim kawałkiem królika.Sączę wodę.litrze, jak słońce powoli sunie po niebie.Dokąd miałabym pójść? Gdzie jest bezpieczniej niż tutaj? Kładę się na plecaku, nie mam siłydłużej walczyć z sennością.Jeśli zawodowcy chcą mnie znalezć, to bardzo proszę, mydlę, i powoli zapadam wodrętwienie.Niech mnie znajdą.I rzeczywiście, znajdują mnie.Mam szczęście, że jestem gotowa do drogi.Gdy słyszę odgłoskroków, mam niecałą minutę przewagi nad wrogiem.Zapada wieczór.Otwieram oczy,momentalnie się zrywam i biegnę.Rozchlapując wodę, gnam na drugi brzeg stawu, wpadamw zarośla.Noga mnie spowalnia, ale wyczuwam, że moi prześladowcy również nie są tacyprędcy jak przed pożarem.Dociera do mnie ich pokasływanie, nawołują się chrapliwie.Mimo wszystko się zbliżają, niczym wataha zdziczałych psów, więc robię to, co zawsze wpodobnych okolicznościach.Wybieram wysokie drzewo i zaczynam się na nie wspinać.O ilebieg sprawiał mi ból, o tyle wdrapywanie się po gałęziach jest koszmarną męczarnią.Wspinanie się na drzewa wymaga nie tylko wysiłku fizycznego, lecz także bezpośredniegokontaktu dłoni z korą drzewa.Nadal jednak jestem zwinna.Gdy zawodowcy podchodzą dopnia, tkwię na wysokości około siedmiu metrów nad ziemią.Przez moment stoimy iprzypatrujemy się sobie badawczo.Mam nadzieję, że nie słyszą, jak łomocze mi serce.To chyba koniec, przechodzi mi przez myśl.Czy mam jakieś szanse w starciu z tymi ludzmi?Zjawiła się cała szóstka, pięciu zawodowców i Peeta.Jedyna pociecha w tym, że równieżwyglądają na solidnie zmaltretowanych.Ale co z tego, skoro są tak dobrze uzbrojeni?Uśmiechają się szeroko, pogardliwie, obserwują mnie jak zwierzynę w pułapce.Sytuacja wy-daje się beznadziejna.Nagle dociera do mnie oczywisty fakt.Wszyscy oni są ode mnie więksii silniejsi, to jasne, ale są także ciężsi.Z tego powodu to ja, nie Gale, ośmielałam się wspinaćpo najwyżej rosnące owoce.To ja okradałam ptaki z jaj w trudno dostępnych gniazdach.Zpewnością ważę co najmniej o dwadzieścia pięć do trzydziestu kilogramów mniej odnajszczuplejszego zawodowca.Teraz ja się uśmiecham. Co tam u was?  wołam pogodnie.Tracą rezon, a w dodatku wiem, że telewidzowie będą zachwyceni. Może być  odzywa się chłopak z Drugiego Dystryktu. Au ciebie?131  Ostatnio było odrobinę za ciepło jak na mój gust  odpowiadam.Niemal słyszę śmiechmieszkańców Kapitolu. Tu, na górze, jest bardziej przewiewnie.Może wpadniecie zwizytą? Chętnie  zapowiada ten sam chłopak. Cato, wez to  mówi dziewczyna z Jedynki i podsuwa mu srebrny łuk i kołczan zestrzałami.Mój łuk! Moje strzały! Na ich widok ogarnia mnie wściekłość, mam ochotęwrzeszczeć na siebie i na tego zdrajcę Peetę, który uniemożliwił mi zdobycie łuku.Próbujęnawiązać z Peetą kontakt wzrokowy, ale chyba celowo odwraca głowę i poleruje nóż okrawędz koszuli. Nie  warczy Cato i odpycha łuk. Lepiej sobie poradzę mieczem.Widzę broń, o której mówi.To nóż o krótkim i ciężkim ostrzu, który nosi przy pasie.Daję Catonowi czas, by wdrapał się na wysokość paru metrów, i dopiero wtedy ruszam dalejw górę.Gale zawsze powtarzał, że kojarzę mu się z wiewiórką, bo potrafię skakać ponajcieńszych witkach.Po części to zasługa mojej wagi, ale mam też dużą wprawę.Sztukapolega na tym, aby umiejętniestawi stopy i chwytać gałęzie.Pokonuję jeszcze dziesięć metrów, kiedy słyszę trzask.Spoglądam w dół i widzę, jak Cato macha rękami, spadając wraz z gałęzią na ziemię.Mamnadzieli;, że skręcił kark, kiedy z głuchym łoskotem uderza o podło-ale wstaje i klnie jakszewc.Dziewczyna ze strzałami  słyszę, że ktoś na nią woła Glimmer, fuj, ci ludzie z PierwszegoDystryktu robią pośmiewisko z własnych dzieci  postanawia wdrapać się na drzewo i pniesię tak długo, aż gałęzie zaczynają jej pękać pod nogami.Dopiero wtedy rozsądekpodpowiada jej, że powinna się zatrzymać.Znajduję się na wysokości ponad dwudziestupięciu metrów [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • necian.htw.pl