[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Znaczny odcinek koweńskiej szarży załamał się i runął na ziemię, lecz pozostali pędzili dalej.A jednak udało się.Callan wiedział, że przed następną szarżą będzie musiał uformować dłuższą i głębszą linię.Strzały mogły zatrzymać Kowenów, ale tylko wtedy, gdy będzie to zmasowany atak.Rozejrzał się: wielu z strąconych z konia jeźdźców walczyło wręcz z żołnierzami trzydziestej dziewiątej.Zawołał znowu:- Komendanci, do mnie!Daremny rozkaz.Nikt nie miał czasu, żeby go słuchać.Pobiegł za trzydziestą dziewiątą.i wtedy zobaczył wysokiego mężczyznę, przedzierającego się przez uciekających merków i koszącego ich zdrowym ramieniem jak zboże.- Garik! - wyrwało się z gardła Callanowi.Pobiegł do boga Szandów wymachując trzymanym oburącz mieczem.Lecz Garik jechał zbyt szybko.Callan zdołał tylko uchylić się w bok i z trudem odbić cios, który rozciął mu ramię.A potem Szando pomknął dalej wraz z ogromną falą jeźdźców.I wtedy, właśnie wtedy klęczący Kriss zobaczył walczącą pieszo, otoczoną przez merków rudowłosą kobietę.Choć wysoka, poruszała się bardzo zręcznie - odwracając się, robiąc uniki, by odparować inny cios, obracając się z mieczem w ręku lak, że obcięła jednemu żołnierzowi rękę w łokciu.Kopnęła go, wyrąbała sobie drogę.i zobaczyła Callana.Z dzikim okrzykiem rzuciła się na niego unosząc zdobyczny miecz.Callan podniósł się i zadał jedno pchnięcie.Cios był czysty i wyważony; chociaż oczy Dżenny pozostały otwarte, musiała umrzeć od razu.Kriss zachwiał się, ze zranionego ramienia trysnęła krew.Pozwolił sobie na lekki uśmieszek.To była ruda Dżenna, najlepsza do zabicia oprócz samego Garika.Bóg nadal był z nim.Callan opanował się.Nadal miał zdolnych do walki żołnierzy, ale nie wykorzystywał ich we właściwy sposób.Jego ludzie musieli dosiąść koni z siodłami lub bez i przebić się do lasu w najsłabszym punkcie.Otworzył usta, by wydać taki rozkaz.I zamarł.Było już za późno.W ciemnościach, mrużąc oczy, żeby dostrzec manewr Garika, Callan zobaczył, jak ogromna masa Kowenów wyciągnęła się niczym wąż i powoli otoczyła wzgórze, trzymając się poza zasięgiem strzał.Merkowie nie przebiją się do lasu.Cokolwiek by się wydarzyło, stanie się wewnątrz kręgu Garika.Za ciemno, żeby ich widzieć.Czy znów atakujemy?Garik mówi, że nie.Utrzymajcie krąg.Utrzymajcie krąg.Do zachodu słońca.Czekając w ciemnościach, jeden z ledów Callana, trzymujący zranioną rękę, mruknął:- Cholera.Powinniśmy dostać za to więcej pieniędzy.Niektórym wydało się to zabawne, lecz niewielu śmiało się tej nocy na wzgórzu.Na długo przed wschodem słońca szary przedświt rozjaśnił krótką, letnią noc.Budząc się z drzemki Callan ostrożnie pomacał obandażowane ramię.Usiadł.Zamknięty krąg nadal był w dole, nieruchomi jeźdźcy wciąż siedzieli na koniach, jak gdyby nie ruszyli się z miejsca przez całą noc.Wewnątrz dostrzegł mniejszy krąg władców w białych płaszczach.Żaden dźwięk nie przerwał porannej ciszy oprócz cichych westchnień jego ludzi, wstających sztywno, żeby przyjrzeć otaczającym ich nieruchomym kręgom.- Musi ich być jakieś trzy tysiące.- Po co są te białe płaszcze?- To są władcy.Niech mnie licho, jeśli nie ubrali specjalnie dla nas.Callan wezwał do siebie dowódców.- Meldujcie.Ilu ludzi zdolnych do walki?- Stu osiemdziesięciu trzech, sir.Około stu rannych.Południowa dywizja liczyła teraz mniej niż trzystu żołnierzy.- Konie, które nie zostały zabite, uciekły.Niektórzy z czterdziestej pierwszej próbowali przebić się w nocy.To oni.tam na północy.- Jakie rozkazy, komendancie?Callan nie miał gotowych odpowiedzi.Obiegł spojrzeniem wzgórze, resztki swojej dywizji i pierścień Kowenów.Och mój Boże, nie mogę nic więcej dla Ciebie zrobić.Wybacz, że mi się nie powiodło.Spójrz tylko na mój wysiłek i zamiar i przyjmij Twego wiernego sługę do Twego wieczystego zwycięstwa.Amen.- Komendancie.- To przemówił dowódca czterdziestej pierwszej.- Rozkazy nie są teraz ważne.Callan odwrócił się do niego:- Dlaczego nie?- Walczyliśmy.Zapłacono nam, żebyśmy walczyli, ale nie żebyśmy umierali za nic.- Za nic? - powtórzył Callan, prężąc się jakby chciał uderzyć rozmówcę.- Za nic.?- Hej, komendancie! Czworo z nich wyjechało do przodu.- To Garik.Czterech jeźdźców wyjechało z wewnętrznego kręgu i zatrzymało się u stóp wzgórza.Garik zawołał:- Callan!Callan wezwał dowódcę czterdziestej pierwszej.- Nałóż strzałę na cięciwę, idź za mną do podnóża góry.Wy pozostali, każdy, który może naciągnąć łuk, powinien trzymać strzałę w pogotowiu.Kiedy dam rozkaz, zabijcie Garika.Odszedł.Dowódcy spojrzeli po sobie.-.co?- Nie wie, że został pobity - powiedział jakiś oficer.- Ale ja wiem to na pewno.Syn Uriasza początkowo podniósł pas z pochwą, potem jednak wyciągnął miecz i oparł ostrze na ramieniu.- Chodźmy, komendancie.- Uśmiechał się zimno, gdy zaczął schodzić w dół.Garik czekał z Szalane, Jakubem i Bowdeenem u boku.Ironia losu sprawiła, że dwoje z nich było kowanami.Pragnął, by Dżenna była teraz z nim.Ta chwila powinna należeć także i do niej.To dziwne, lecz w ów ciepły wiosenny poranek czuł się staro i było mu zimno.Skończył czterdzieści siedem lat, tyle samo co Bowdeen, ale odtąd będzie czuł ich ciężar w sztywnej nodze i ręce, która już nigdy nie będzie trzymać cugli.Teraz będzie liczyć zimy.Jakub nadal niósł miotacz; uważał, że mogą go potrzebować.Szalane sprawiała wrażenie chudej w krótkim płaszczu władczyni.Oboje młodzi wyglądali bardzo poważnie.Ale Bowdeen widział to wszystko i ja także.Nic dziwnego, że garbi się trochę, pomyślał.Callan zatrzymał się na zboczu, o dziesięć kroków od Kowenów, drugi oficer o krok za nim.Garik podjechał co do przodu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]