[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gdy pył opadł, rozpołowiony dom nieśmiało ukazał swoje wnętrzności.Z poszarpanych krawędzi stropów, niby szmaty zakrywające brzegi ran, zwisały nieruchomo ludzkie trupy.Dopiero zaczynały nasiąkać krwią.Strzępy podartych papierów, odpryski tynku i farby osiadły na lepkich, czerwonych szmatach niczym głodne muchy.Wszędzie dookoła wciąż trwał ruch; tylko ciała leżały spokojnie, jakby odpoczywały.Potem rozległy się jęki i krzyki ludzi przygniecionych przez belki stropów, nabitych na pręty i rury, częściowo rozerwanych lub zmiażdżonych przez odłamy murów.Tylko jedna staruszka, czepiając się rozpaczliwie cegieł, wypełzła z czarnej otchłani leja.Kiedy otworzyła bezzębne usta, żeby coś powiedzieć, nie udało jej J się wydobyć żadnego dźwięku.Była na wpół naga; wyschnięte piersi zwisały z kościstej klatki i kiedy doczołgała się do brzegu leja, podniosła się i przez moment stała na stercie gruzowi otaczających wyrwę.Lecz nagle przewróciła siej do tyłu i spadła w dół rumowiska.Można też było umrzeć mniej spektakularnie, z rąk drugiego człowieka.Nie tak dawno temu, gdy mieszkałem u Lecha, na pewnym przyjęciu; pobiło się dwóch chłopów.Zwarli się na środku izby, chwycili za gardła i przewrócili na klepisko.Gryźli się jak wściekłe psy, wyrywając sobie zębami skrawki ubrań i mięsa.Ich pokryte odciskami dłonie, a także kolana, ramiona i stopy, zdawały się mieć własne życie.Chwilami podrywali się z ziemi i skakali wokół siebie, wijąc się niby w szalonym tańcu; potem sczepiali się i znów okładali pięściami, drapali pazurami.Gołe kłykcie jak młoty waliły w czaszki, a kości pękały od siły ciosów.Nagle krąg gości, obserwujących spokojnie zmagania, posłyszał głośny chrzęst, po czym chrapliwy charkot.Jeden z walczących dłużej pozostawał na górze.Drugi rzęził coraz głośniej i wyraźnie opadał z sił, ale mimo to uniósł głowę i plunął w twarz pogromcy.Ten nie wybaczył obelgi.Nadął się jak ropucha, zamachnął szeroko i ze straszliwą siłą walnął przeciwnika, wgniatając mu twarz.Głowa uderzonego stuknęła o klepisko i jakby zaczęła się topić; tworzyła się wokół niej coraz większa kałuża krwi.Mężczyzna nie żył.Czułem się teraz jak parszywy kundel, którego zastrzelili partyzanci.Najpierw głaskali go po łbie i drapali za uszami.Pies, nie posiadając się ze szczęścia, szczekaniem objawiał swoją miłość i wdzięczność.Cisnęli mu kość.Pobiegł za nią, merdając wyleniałym ogonem, rozpędzając motyle i tratując kwiaty.Kiedy chwycił kość i dumnie uniósł do góry, trafiła go kula.Żołnierz poprawił pas.Ruch ten wyrwał mnie z zadumy.Zacząłem obliczać odległość dzielącą mnie od drzew i zastanawiać się, ile czasu zajęłoby żołnierzowi podniesienie karabinu i oddanie strzału, gdybym nagle rzucił się do ucieczki.Las znajdował się za daleko; zginąłbym na piaszczystym wzgórzu mniej więcej w połowie drogi.Najwyżej udałoby mi się dobiec do kępy wysokich zarośli, ale byłbym tam wciąż widoczny i musiałbym zwolnić tempo.Niemiec wstał i przeciągnął się, stękając.Otaczała nas cisza.Łagodny wietrzyk rozwiewał zapach benzyny, na jego miejsce przynosząc woń majeranku i sosnowej żywicy.Żołnierz, oczywiście, może strzelić mi w plecy, pomyślałem.Ludzie wolą zabijać tak, żeby nie patrzeć ofiarom w oczy.Niemiec odwrócił się do mnie i wskazując w kierunku lasu wykonał taki gest, jakby mówił: „Uciekaj, chłopcze!” Więc to już koniec.Udałem, że nie rozumiem i podszedłem bliżej.Żołnierz cofnął się gwałtownie, jakby w obawie, że chcę go dotknąć, i gniewnie wskazał mi las, drugą ręką zasłaniając oczy.Wziąłem to za chytry podstęp; chce mnie przekonać, że nie będzie patrzył.Stałem w miejscu jak wrośnięty w ziemię.Spojrzał na mnie ze zniecierpliwieniem i powiedział coś w szorstko brzmiącej mowie.Znów machnął w stronę lasu.Ale ja ani drgnąłem.Wówczas położył się między szynami na swoim karabinie, z którego wcześniej wyjął zamek.Ponownie obliczyłem odległość; uznałem, że ryzyko jest już niewielkie.Gdy zacząłem uciekać, żołnierz po raz pierwszy uśmiechnął się do mnie przyjaźnie.Na skraju nasypu obejrzałem się przez ramię: wciąż leżał bez ruchu, jakby drzemał w popołudniowym słońcu.Pomachałem mu pospiesznie i pędem zbiegłem z nasypu, podskakując jak zając.Chwilę później wleciałem w podszycie chłodnego, cienistego lasu.Paprocie smagały mnie po nogach, gdy tak mknąłem coraz głębiej w las, aż wreszcie padłem bez tchu na wilgotny, kojący mech.Kiedy leżałem wsłuchując się w leśne odgłosy, od strony torów doleciał mnie dźwięk dwóch wystrzałów.Widocznie żołnierz pozorował moją egzekucję.Zbudzone ptaki zaszeleściły w listowiu.Tuż obok mnie spod korzenia wyskoczyła mała jaszczurka i zaczęła mi się przypatrywać
[ Pobierz całość w formacie PDF ]