[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gdy zagadywał ją przy obiedzie, pytał o zdanie, chciał o czymś opowiadać albo miał wątpliwości i rozterki do rozstrzygnięcia, słyszał w odpowiedzi jedynie łagodne: „Jedz, jedz.” Gotowała wspaniale, wyniosła to z domu, gdzie dziedzina ta odgrywała decydującą rolę w kształtowaniu rodzinnych uczuć.Swojego teścia pamiętał wyłącznie za gigantycznym, przedwojennym stołem, zachęcającego dobrodusznie: „Nakładaj sobie, Iruś, nakładaj sobie.”Po śmierci Mirki w przeraźliwie ponurym szpitalu, w lesie, na skraju miasta świat nabrał ostrych krawędzi.Mieszkanie wyogromniało, stało się nieprzyjazne i chłodne, jakby ktoś wypuścił krew z tapet, mebli, dywanów, odbierając całą zaciszność i ciepło.Nie wiedział, co robić, ale głęboko gardził sentymentami.Nie dzwonił domofonem na dole, w nadziei, że usłyszy znajomy szczęk elektrycznego zamka, nie błądził po mieście, łudząc się, że może spotkają gdzieś w autobusie, wypatrzy w tłumie na dworcu albo przy stoisku z owocami zatłoczonego supermarketu.Postanowił wreszcie wywieźć jej wszystkie rzeczy.Jak w amoku opróżniał szafy, pakował do czarnych worków suknie, majtki i staniki, piżamy, płaszcze, nawet ulubiony niebieski szlafrok, w którym od niepamiętnych lat paradowała wieczorami.W letniej kuchni na działce Waldka Białego spalił fotografie, kasetyz jej ruchomym wizerunkiem, dyplomy, świadectwa pracy, pożółkłe listy od rodziców.Potłukł jej ulubioną filiżankę, wyniósł na śmietnik koc, pościel, wypełnioną starymi butami walizkę, z którą kiedyś przyjechała do niego z Izbicy na całe życie.Odtąd należała już tylko do jego wnętrza i pamięci o niej nie profanowały przedmioty.Słoneczna patyna na półkach z książkami Oluchy zrobiła się czerwonozłota.Nie myślał już o niczym, znów poczuł kiełkujący w okolicach kości ogonowej zarodek bólu, przez chwilę zatęsknił do doktor Gudrun i do ampułki z DFR - B.Pozazdrościł tym starym i chorym, którzy dostąpili łaski wymazania całej zawartości zwojów mózgowych.„Być bez przeszłości i bez przyszłości, być bez cierpienia, zdać się na wiatr, tylko na wiatr.” - marzył szeptem.Martwą ciszę przerwał sygnał domofonu, natarczywie powtarzany kilka razy, zanim zdołał wstać i dobrnąć do drzwi.- Czy pan tam jeszcze jest, panie Ireneuszu? To ja, Wszechwłoga! - zawołało ze staroświeckiej słuchawki z kabelkiem.Zastanawiał się, co zabrać z mieszkania na pamiątkę.Nie zabrał niczego.Oddział O-L usytuowano w zamkniętym sektorze Szpitala Nieustającej Pomocy.Był to obszerny, położony na uboczu pawilon, otoczony z trzech stron sosnowym lasem.Z głównym kompleksem budynków łączył go system nadziemnych korytarzy i wind.Wszechwłoga szedł pierwszy, podrzucając swoją niebieską kulkę, której nie wyzbył się wraz z poprzednim nazwiskiem, Irek podążał za nim na wózku, popychanym przez barczystego pielęgniarza o srebrnych włosach, szarych cieniach pod oczami i sztywnej, haczykowato wywiniętej bródce.Przed chwilą, mimo nalegań, nie pozwolił, żeby odebrano mu ubranie i obleczono w pokraczną, sięgającą połowy łydek, zapinaną na plecach koszulę.Nąjpierw jechali dwoma windami - żółtą w dół, czerwoną do góry, potem, najwidoczniej już poza terenem właściwego szpitala, przemierzali długie, puste pasaże, także oznaczone różnymi kolorami.Nikogo nie spotkali po drodze, posadzki błyszczące jak świeżo wylany lód tłumiły echo kroków i szum opon wózka.Kilka razy przechodzili przez podwójne drzwi, właściwie rodzaj oszklonych klatek zamkniętych z obu stron i opatrzonych jednakowym napisem „Śluza sanitarna”.Wszechwłoga otwierał je za pomocą modemu osobistego, mylił przy tym kody, zapominał, długo przeszukiwał pamięć, kulka wypadała mu z ręki, chwytał ją wtedy desperacko, o mało się przy tym nie wywracając.Trwało to długo.Trzeba było jeszcze przebyć hali wielki jak sala gimnastyczna i drugi, mniejszy, zastawiony zagajnikami sztucznych rododendronów, palm, paproci.Stamtąd dopiero wchodziło się prosto na O-L.Przy wejściu Irek nie zauważył żadnej tabliczki, tylko znajomy rysunek uśmiechniętego człowieczka w piżamie, tym razem wznoszącego oczy ku niebu.Wewnątrz zalegała głęboka cisza.Może ze względu na wieczorną porę albo panujące tu zwyczaje nie emitowano terapeutycznej muzyki, nie drażniły też nosa szpitalne odory.Rozglądał się, podniecony, ale nie dostrzegł niczego ciekawego, poza tym, że oddział wyglądał na o wiele bardziej zadbany niż inne.Korytarz, zakończony wielkim oknem i galeryjką ze skórzanymi fotelami, kilkoro zamkniętych drzwi po obu stronach, wylot klatki schodowej - to wszystko.Miejscami wzorzysta wykładzina zamiast bezdusznej posadzki, reprodukcje na ścianach, futryny z imitacji ciemnego drewna nadawały nawet posmaku szczególnej elegancji, przypominającej skrzyżowanie wystroju hotelowej części ośrodka kurs O-L konferencyjnego i sali recepcyjnej pałacu ślubów z końca minionego stulecia.- Jest bardzo dobrze, już pan widzi, że jest bardzo dobrze - uspokajał na wszelki wypadek Wszechwłoga.- Niechby pan zobaczył Psychiatryczny Zakład Opieki Socjalnej na Zielonej Górce albo ten drugi pod Kieźlinami.W dzień trzymają ich w wielkich salach, wyłożonych sztucznym kauczukiem, można sobie popatrzeć z góry, poobserwować reakcje.Wygląda to jak kolonia wściekłych mrówek.Ileż oni mają energii mimo tych siedemdziesiątek na karku! Wszyscy - kobiety, faceci - bez przerwy biegają, kopią się po tyłkach, podstawiają sobie nogi, piszczą, gdaczą, kłapią szczękami.Niektórzy pędzą na oślep, przewracają innych, ryczą jak stare samochody bez tłumików i kręcą rękami, udają, że niby kierownicą.Potem z całym impetem tłuką o ścianę, i jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze, aż zwalają się zamroczeni.Żadne leki nie skutkują, tradycyjną naukę psychiatrii można sobie, jak to mówią, o kant sempiterny potłuc
[ Pobierz całość w formacie PDF ]