[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie żaden czek, nie żaden dowód wpłaty czy przelewu, ale sześćdziesiąt milionów w żywych, dwumilionowych banknotach!Bardziej się zdenerwowałem, niż ucieszyłem.Co zrobić z taką forsą o wpół do dziewiątej wieczorem w środku Warszawy, kiedy wiadomo, że biją, rabują, potrafią poderżnąć gardło dla marnych dwustu tysięcy na gorzałę, jak wczoraj czytałem w „Wyborczej”! Przecież tylu ludzi przed chwilą widziało, że dostałem pieniądze!Przed oczami miałem już sceny napadów.Łapska jak bochny chwytały za klapy i przyciskały do muru, ostrze noża błyskało w świetle latarni i dotykało mojej szyi.Albo też inaczej: bito mnie w oszalałym amoku, ciosy pięści spadały na szczęki i skronie, ledwo zdołałem zasłonić twarz, a w brzuch wbijało się kolano twarde jak taran.Potem półprzytomnego, pokrwawionego wyrzucano z samochodu przy śmietniku, na zapleczu jakiejś spelunki, gdzie w kałużach błota migały odbicia na wpół zepsutych neonów.Miętosiłem bezradnie plik banknotów.Co robić? Co robić u czorta - diabła?! Nie mogę włóczyć się po nocy z taką forsą, ciarki mnie przechodziły na samą myśl o tej ohydnej miejskiej ciemności, w której czają się pięści i twarde glany gotowe do ciosów.Znaleźć jakąś czynną pocztę, wpłacić! Ba, książeczki nie wziąłem, numeru konta nie pamiętam.Wysłać przekazem do domu, niech sobie kosztuje, ile chce, pal pies! Ale gdzie ta poczta? Kogo zapytać? Jak dojechać?Tymczasem przed kiblem, przy popielniczkach czekali na mnie faceci z jury.„Pan pozwoli, kolego, ważne osoby się niecierpliwią, bankiet się zacznie bez pana!”Chcąc nie chcąc, musiałem przejść do sali bankietowej.Długi stół, szynki, polędwice i ryby na liściach sałaty, baryłka piwa wareckiego, sophia czerwona i biała, szampan, naokoło kółeczka pań i panów z kieliszkami w rękach.Ktoś ciągle czegoś chciał.Poznałem osobiście ministra i przez kwadrans musiałem z nim ględzić o niczym, następnie jakiś dyrektor departamentu przekonywał co do własnych prognoz giełdowych, później, pijąc wino, rozmawiałem jeszcze z dyrektorami banków i delegatem Ministerstwa Finansów, wreszcie dziennikarz „Gazety Ekonomicznej” zaciągnął mnie do kąta i godzinę indagował o najdrobniejsze szczegóły moich projektów.Z rosnącym przerażeniem patrzyłem ukradkiem na zegarek.Godzina odjazdu ostatniego pociągu nadchodziła nieubłaganie, wreszcie minęła.Było około jedenastej, kiedy towarzystwo zaczęło się rozchodzić.Jakiś wyższy urzędnik o twarzy znanej z telewizji podwiózł mnie na dworzec.Tu musiałem czekać do trzeciej nad ranem.Centralny dworzec w sercu stolicy sporego europejskiego kraju ział pustką jak splądrowany sarkofag.Naprzeciw, Alejami, ciągnęły jeszcze rzędy samochodów, świeciły się reklamy i wystawy sklepowe, ale tuż obok, z ciemnych zakamarków pomiędzy zamkniętymi na noc straganami, rozlegały się pijackie nawoływania, przesuwały się punkciki zapalonych papierosów, słychać było brzęk tłuczonych butelek.Szybko przebiegłem przez opustoszałe podziemne korytarze, bojąc się własnej sylwetki powtórzonej w szybach pozamykanych barków, sklepików, fastfoodów.Zajrzałem do podziemnej hali na bezludne perony, minąłem zalegającą pokotem kolonię bezdomnych i schroniłem się w kącie jedynej otwartej restauracji na górze.Kupiłem gazętę, ale nie mogłem czytać, zwitek banknotów w wewnętrznej kieszeni marynarki stawał się coraz cięższy, jakbym miał cegłę za pazuchą.Trwałem tak z duszą na ramieniu nad nietkniętym soczkiem „Aronia” aż do zbawczej zapowiedzi pociągu.Bałem się podnieść wzrok, w każdej chwili spodziewałem się, że ktoś mnie zaczepi.Osobowy w kierunku Olsztyna wjechał wreszcie na peron.Brudny skład był prawie pusty, bez światła, za to ogrzewanie działało jak oszalałe.Wsiadłem do drugiego wagonu, szukałem miejsc, gdzie siedziałoby więcej ludzi, ale znajdowałem tylko pojedyncze, śpiące osoby.Przycupnąłem zatem w pustym, ciemnym przedziale.Nerwy miałem tak napięte, że nie czułem zmęczenia ani głodu, żołądek i pęcherz przestały pracować, nie mogłem też zmrużyć oka.Co parę minut dotykałem zawartości kieszeni
[ Pobierz całość w formacie PDF ]