[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przyglądała się Billowi chłodno i taksująco, jak gdyby ciekawa jego reakcji na wrzask, który nie był niczym innym, jak tylko klanowym wołaniem o pomoc.- Zamknij się, megiero! - huknął Ben, usiłując odciągnąć ją za ramiona.Rezultat był taki, że wszyscy czworo kołysali się do przodu, to do tyłu, a kobieta spokojnie dalej wrzeszczała.Kiedy w krzakach ponownie dały się słyszeć trzaski, głos jej rozbrzmiał triumfalną nutą.Saxon zobaczyła, że w mgnieniu oka senne spojrzenie Billa stwardniało jak stal.Jego palce zacisnęły się mocniej na przegubach dłoni kobiety, która puściła Mary, a wtedy Bill uwolnił jej ręce i odepchnął ją do tyłu.W tej samej chwili był przy nich pierwszy mężczyzna z pościgu.Nie tracił czasu na wchodzenie w meritum sprawy.Wystarczyło, że widział, jak kobieta zatoczyła się wrzeszcząc z bólu w dużej mierze udawanego.- To zwyczajne nieporozumienie! - zawołał prędko Bill.- Przykro mi, bracie… Irlandczyk wyrzucił ramię potężnym zamachem.Bill uchylił się, uciąwszy w połowie grzeczne przeprosiny, a gdy wielka jak młot pięść przesunęła się tuż nad jego głową, sam wymierzył lewą pięścią cios w szczękę napastnika.Ogromny Irlandczyk zatoczył się, upadł i wylądował na samej krawędzi stoku.Gdy próbował dźwignąć się na nogi, spadła na niego pięść Berta i tym razem zjechał w dół stoku porośniętego krótką, wyschłą trawą.Bert był groźny.- Teraz kolej na ciebie, paniusiu… wszystkiego najlepszego! - wrzasnął spychając kobietę przez krawędź na zdradliwą pochyłość stoku.W sekundę później trzej mężczyźni wyłonili się z krzaków.Tymczasem Bill umieścił Saxon za ogrodowym stołem.Mary, rozhisteryzowana, czepiała się rękami, ale on podsadził ją na blat stołu i pchnął w kierunku Saxon.- Chodźcie tutaj, gałgany! - ryknął Bert do nowo przybyłych.Poniosła go wściekłość, jego czarne oczy miotały dzikie ognie, śniada twarz pociemniała od nazbyt gorącej krwi.- Podejdźcie bliżej, szubrawcy! Porozmawiamy o Gettysburgu.Pokażemy wam, że nie wyginęli jeszcze prawdziwi Amerykanie!- Zamknij się, głupcze.Nie wolno dopuszczać do bijatyki, gdy są z nami dziewczęta - warknął Bill zajmując pozycję przed stołem.Zwrócił się do trzech mężczyzn przybyłych na ratunek, którzy stali niepewnie, zdumieni, że nie mają kogo ratować.- Odejdźcie, chłopcy.Nie szukamy awantury.Omyliliście się.Nic tu po was, jeżeli chcecie bijatyki.My nie chcemy się bić.Rozumiecie?Wahali się i Bill byłby może uniknął starcia, gdyby mężczyzna zepchnięty w dół pochyłości nie wybrał tego niefortunnego momentu i nie wrócił na plac boju.Wyłonił się zza krawędzi stoku, na czworakach, z zakrwawioną twarzą.Powtórnie Bert dopadł go i zepchnął w dół, trzej zaś nowo przybyli wrzasnęli dziko i skoczyli na Billa, który wymierzał ciosy, zmieniał pozycję, robił uniki, znowu wymierzał ciosy, zmieniał pozycję, uchylał się - dopóki nie uderzył po raz trzeci.Jego ciosy były precyzyjne i czyste, zadawane według zasad boksu ciężarem całego ciała.Saxon widziała jego oczy i dowiedziała się o Billu wiele nowego.Była przestraszona, ale wzrok jej nie stracił ostrości, zdumiała się więc, że nagle zniknęła głębia świateł i cieni w oczach Billa.Widać było tylko samą ich powierzchnię - twardą, lśniącą, nieomal szklistą, pozbawioną wszelkiego wyrazu prócz śmiertelnej powagi.Z oczu Berta wyglądało szaleństwo.Oczy Irlandczyków były złe i poważne, chociaż nie ze wszystkim poważne.Lśniły w nich niesforne ogniki, jak gdyby bójka sprawiała im radość.Ale w oczach Billa nie było radości.Robił takie wrażenie, jak gdyby mając jakąś pracę, zabrał się z uporem do jej wykonania.Twarz jego pozbawiona była niemal wyrazu, ale nie przypominała teraz w niczym twarzy, na którą Saxon patrzała cały dzień.Zniknęła z niej chłopięcość.Była dojrzała, ale dojrzała w jakiś sposób przerażający, nie określony latami.Nie wyrażała gniewu.Nie była też okrutna.Tylko rysy stężały w surowym, beznamiętnym wyrazie, podobnie jak oczy.Napłynęły ku Saxon strzępy zasłyszanych od matki opowieści o Saksonach i Bill wydał jej się jednym z nich.Gdzieś w mrocznych głębiach świadomości ujrzała długą, ciemną łódź o dziobie jak dziób drapieżnego ptaka, a w tej łodzi ogromnych, półnagich mężczyzn i wśród nich jednego, który miał twarz Billa.Nie były to obrazy wyrozumowane.Saxon czuła je, widziała oczyma duszy, jakby w momencie jasnowidztwa - i nagle osłupiała, gdyż było już po walce; trwała zaledwie kilka sekund.Bert tańczył nad krawędzią stoku i drwił z pokonanych, którzy zsunęli się bezsilnie na sam dół pochyłości.Ale Bill objął komendę.- Chodźcie, dziewczęta - rozkazał.- Pośpiesz się, Bert.Trzeba wziąć nogi za pas.Nie możemy walczyć z całą armią Irlandczyków.Prowadził odwrót, trzymając Saxon za ramię, Bert zaś, roześmiany i uszczęśliwiony, szedł za nim z rozgniewaną Mary, która na próżno wlewała mu do uszu gorycz swoich protestów.Przez sto jardów biegli klucząc między drzewami, a gdy nic nie zapowiadało zbliżania się pościgu, zaczęli iść nieco godniejszym, spacerowym krokiem.Bert, zabijaka, nastawił uszu, gdy w pewnej chwili dobiegł ich stłumiony odgłos ciosów i szloch
[ Pobierz całość w formacie PDF ]