[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czuła, jak się zmienia, i podziwiała te cudowne zmiany, które w niej zachodziły.Wreszcie pojawiło się dziecko; w sposób bolesny za pierwszym razem, ale nie było to najważniejsze.Chłopczyk był tak śliczny; przytulał się, ssał pierś, płakał.– A potem, pewnego dnia, jakieś dwa miesiące po jego urodzeniu, przyszli i zabrali go ze sobą.– Głos jej załamał się pod wpływem bolesnej pamięci.– Nawet jej nic nie powiedzieli.Po prostu przyszli i wzięli go ze sobą.A jej powiedzieli, że może sobie wziąć dwa miesiące urlopu i robić w tym czasie, co tylko zechce.a potem wrócić do Domu.Należy bowiem rodzić dziecko co roku.Westchnęła, a mnie wydawało się, iż dostrzegłem łzę w jej oku – pierwszą łzę, jaką u niej zobaczyłem.– Tak więc – kontynuowała tym falującym, nieobecnym tonem – pobiegła do innych, do przyjaciółek, po trochę pociechy, i nie uzyskała żadnej.Albo ten system uczynił je twardymi i pozbawionymi współczucia, albo też były zrezygnowane i pogodzone z własną sytuacją.Personel Domu także nie przyniósł pociechy, oferując mi jedynie wyjazd do centrum psychoterapii, które pomogłoby mi dostosować się i czerpać radość z bezczynności i rodzenia dzieci.Nie mogłam się na to zgodzić, wobec czego.w pewnym sensie pogodziłam się z losem.Pogodziłam się z losem i poddałam się mu, tak jak czynią to wszystkie.Ale Dom Akeba zbudowany był na cyplu, przy którym znajdował się mały port.Zaczęłam obserwować wypływających z niego myśliwych, a umysł mój za każdym razem wypływał wraz z nimi, tak jak to się dzieje teraz z San-dą.Byłam ich przyjaciółką, z wyjątkiem tego czasu, kiedy byłam w sposób widoczny brzemienną, bo wówczas unikali mnie jak zarazy.Wreszcie, podczas urlopu, po piątym dziecku.– jeden z nich bardzo wrażliwy mężczyzna, którego nigdy w życiu nie zapomnę, powiedział mniej więcej to samo, co ty przed kilkoma minutami – do diabła, naprawdę bardzo go przypominasz.Powiedział, że może zginać nazajutrz, a może trochę później, więc skoro ryzyko jest jego zawodem, to przeszmugluje lunie na pokład.i zrobił to.– I wiesz, nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło.Owszem, dostrzegliśmy borka, ale jakiś inny statek pogonił za nim i straciliśmy go z oczu.Wszystko to razem było dość nudne.ale dla mnie było czymś najważniejszym.Ożyłam na nowo, Owiń.Postanowiłam wyrwać się z kręgu macierzyństwa i pracowałam nad tym, kombinowałam, intrygowałam i wykorzystywałam okoliczności podobnie, jak ty to czynisz.i udało się.Jednak gdyby nie ta przejażdżka statkiem, siedziałabym w dalszym ciągu w Domu, rodziła dzieci i patrzyła z utęsknieniem na morze, tak jak Sanda.Powoli bym ginęła.jak ona.Czy teraz rozumiesz?Odwróciłem się do niej i przytuliłem ją do siebie.– Tak, Dylan, rozumiem – powiedziałem.Po czym westchnąłem.– To kiedy zamierzasz ją zabrać?– Pojutrze.Wolałabym nie mieć, w razie czego, również i dziecka na sumieniu.– W porządku.Jeśli już podjęłaś taką decyzję.Proszę, rozważ jednak ponownie tę sprawę, nim to zrobisz.Wiesz przecież, że ryzykujesz utratą morza na zawsze.– Tak, wiem.Możesz mnie nazwać głuptasem albo mięczakiem, czy jak tam chcesz.Ale dla ciebie ryzykowałam to samo.Być może szczęście dopisze mi raz jeszcze.Tym razem szansę wpadki są o wiele mniejsze.Mam dobrą załogę.Nie będę gadać, bo oznaczałoby to brak lojalności i nigdy już nie mogliby się za-mustrować na żaden statek.– Jesteś więc zdecydowana?– Skinęła głową.– Całkowicie.– Wobec tego, płynę z tobą.Aż usiadła.– Ty? Po tym, jak cię do tego namawiałam przez tyle tygodni?– No cóż, być może obecność prezesa na pokładzie rozłoży tę odpowiedzialność na więcej osób.– Nie – powiedziała stanowczo.– Możesz popłynąć, jeśli chcesz.do diabła, zawsze tego chciałam.Ale za statek odpowiada tylko jedna osoba, i jest nią kapitan.Tylko jedna osoba dowodzi i tylko jedna osoba odpowiada za wszystkich obecnych na pokładzie i za ich czyny.Takie jest prawo i tak musi być.Jasne?– Tak jest, kapitanie – powiedziałem i pocałowałem ją mocno.Ranek był brzydki, deszczowy i mglisty; trudno nawet było się zorientować, czy świt już nastąpił.Morze było niespokojne.Statki podnosiły się i opadały nieprzyjemnie na falach.Byłem zaniepokojony, lecz Dylan wydawało się to jedynie poprawiać samopoczucie.– Wszyscy będziemy w ubraniach przeciwdeszczowych, tak że nawet jeśli komuś z Domu Akeba zechce się nas obserwować, to i tak nikogo nie rozpozna pod tymi kurtkami i kapturami.Na pełnym morzu poinformowała załogę o sytuacji i żaden z marynarzy nie wyraził sprzeciwu.Znali ją równie dobrze jak ja, o ile nie lepiej, i mieli dla niej wiele szacunku.Statek nazywał się „Tancerka Burzy”, ale była to jego nazwa oficjalna.Na co dzień mówiono o nim „łódź Dylan”, albo po prostu „łódź”.Pozostaliśmy w tej samej kabinie, w której tak niedawno omawialiśmy nasze plany, a załoga dostarczyła nam kamizelki ratunkowe i poinstruowała nas, jak się mamy zachować w różnych sytuacjach.Dylan była zajęta przy kole sterowym i nie mieliśmy zamiaru jej przeszkadzać.– Oboje potraficie pływać, prawda? – spytał pół żartem marynarz.– Tak, choć nie mam pojęcia jak szybko i jak daleko – odparłem.– Wielka szkoda, że musimy wypływać przy tak ohydnej pogodzie.Roześmiał się.– Och, to jest dobra pogoda.Musielibyście się tu znaleźć, kiedy jest rzeczywiście zła.Fale przelewają się przez pokład i nawet marynarze wymiotują, kiedy staramy się utrzymać tę łajbę w jednym kawałku.Czoło frontu znajduje się jakieś trzy do czterech kilometrów przed nami, a my przecież płyniemy dzisiaj znacznie dalej.Jeszcze przed południem będziemy mieć ciepłą i słoneczną pogodę.I ku mojemu zdumieniu tak właśnie było.Było sprawą wielce pouczającą obserwować, jak flota wychodzi w morze – powolne trawlery eskortowane przez dwa statki łowcze – podczas gdy my sami na jednym z tych dwu opuszczamy port, mijamy jego boje i błyskające światła ostrzegawcze.Nagle przód łodzi wzniósł się w górę, a rufa opadła w dół, kiedy statek nabrał szybkości i nie musiał już rozpychać przed sobą ciężkich mas wody.– Muszę wracać na swoje stanowisko – powiedział marynarz.Możecie iść na mostek, jeśli chcecie, ale pamiętajcie by cały czas trzymać się mocno relingu.Popatrzyłem na uciekający szybko brzeg, skryty częściowo za zasłoną deszczu i mgły i na szeroką smugę, jaką nasza łódź zostawiała na wodzie.Brzeg wydawał się nierealny z tą swoją wielką masą drzew wyłaniającą się z wody i mgły, ozdobioną jedynie punkcikami odległych świateł.– O Boże! Czyż to nie wspaniałe! – entuzjazmowała się Sanda, biegając od jednego okienka do drugiego.Znów była bawiącym się wyśmienicie dzieckiem, pełnym ochów i achów, a obok niej ja, stary weteran i pilot kosmiczny, z dziwnym uczuciem w żołądku.Ach tak, stary ja znajdowałem się w innym ciele, ale przecież Dylan zdarzało się wypływać w tym ciele i nie miała z nim żadnych kłopotów, więc nie mogłem zwalać na nie całej winy za te dziwne odczucia.– Chodźmy na mostek – zaproponowałem, kiedy krótkotrwały szkwał już przeszedł i wyjrzało słońce
[ Pobierz całość w formacie PDF ]