[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zapukał i usłyszawszy bełkotli­wą odpowiedź, otworzył drzwi.Rood, spowity w fałdy dopiero co zdobytej złotej sza­ty, siedział ze skrzyżowanymi nogami na łóżku, które zajmowało jedną czwartą małej, kamiennej celi, i czy­tał list.W ręku trzymał napełnioną do połowy winem czarkę z cienkiego, barwionego szkła.Wokół niego piętrzyły się stosy ubrań i książek.Podniósł wzrok i Morgon, przekraczając próg celi, odniósł wrażenie, że cofa się w czasie.- Morgon.- Rood dźwignął się na równe nogi i ze­skoczył z łóżka, ściągając za sobą kilka ksiąg.Ściska­jąc nadal czarkę w jednej, a list w drugiej ręce, objął Morgona.- Dobrześ trafił.Świętuję właśnie.Trudno cię poznać bez szaty.Ale zapomniałem: jesteś teraz kmieciem.To stąd twoja wizyta w Caithnard? Przyby­łeś tu ze swoim ziarnem, winem czy czym tam jeszcze?- Z piwem.Nie potrafimy robić dobrego wina.- Szkoda.- Rood patrzył na Morgona jak zacieka­wiony kruk, oczy miał podkrążone, zamglone.- Sły­szałem o twoich rodzicach.Kupcy opowiadali.Rozzło­ścił mnie ten wypadek.- Dlaczego?- Bo uwięził cię na Hed, uczynił z ciebie kmiecia, co myśli tylko o jajach, wieprzach, piwie i pogodzie.Nigdy już tu nie wrócisz, a brak mi ciebie.Morgon postawił tobołek na posadzce.Nikt by się nie domyślił, że spoczywa w nim ukryta niczym do­wód winy korona.- Przybyłem.- zaczął cicho.- Mam ci coś do po­wiedzenia, a nie wiem, jak ci to przekazać.Rood wypuścił Morgona z objęć i odwrócił się.- Nie chcę tego słuchać.- Napełnił winem czarkę dla Morgona i dolał sobie.- Przed dwoma dniami zdo­byłem Złoto.- Wiem.Gratuluję.Od dawna świętujesz?- Nie pamiętam.- Rood uniósł czarkę w toaście, wi­no wychlapało mu się na palce.- Jestem synem Matho­ma, potomkiem Kale i Oena z linii wiedźmy Madiry.Tylko jednemu człowiekowi zdobycie Złota zajęło mniej czasu niż mnie.I właśnie ten człowiek wrócił do domu, by zająć się pracą na roli.- Roodzie.- Czyżbyś zapomniał wszystko, czego się do tej po­ry nauczyłeś? Rozłupywałeś zagadki jak orzechy.Po­winieneś zostać Mistrzem.Masz brata, mógłbyś mu przekazać ziemwładztwo.- Roodzie - powtórzył cierpliwie Morgon.- Wiesz dobrze, że to niemożliwe.I wiesz, że nie przybyłem tu ubiegać się o Czerń.Nigdy jej nie pragnąłem.Co bym z nią począł? Pielęgnował nią drzewa?- Rozwiązywałbyś zagadki! - wpadł mu w słowo Ro­od.- Masz do tego dar, masz oczy! Powiedziałeś kie­dyś, że chcesz zwyciężyć w tej grze.Dlaczego nie do­trzymałeś słowa? Zamiast się temu poświecić, wróci­łeś do domu, żeby warzyć piwo, a jakiś przybłęda bez imienia i twarzy zdobył dwa wielkie skarby An.- Ro­od zgniótł list w dłoni.- Licho wie, co ją teraz czeka? Ślub z mężczyzną w rodzaju Raitha z Hel o twarzy wykutej ze złota i sercu jak gnijący ząb? A może z Thi­stinem z Aum, który jest miękki jak dziecko i zbyt sta­ry, by bez niczyjej pomocy wgramolić się do łoża.Je­śli zostanie zmuszona do małżeństwa z takim kimś, nigdy nie wybaczę ani tobie, ani mojemu ojcu.Jemu, bo złożył taki ślub, a tobie, bo nie dotrzymałeś tego, coś przyrzekł w tej celi.Kiedy stąd wyjechałeś, poprzy­siągłem sobie, że zwyciężę w grze z Pevenem, by uchronić Raederle przed losem, jaki zgotował jej mój ojciec.Ale nie dano mi szansy.Nie dano mi nawet szansy.Morgon usiadł na krześle przy biurku Rooda.- Przestań wrzeszczeć.Proszę cię.Posłuchaj.- Czego mam słuchać? Nie potrafiłeś nawet docho­wać wierności tej jednej zasadzie, którą ceniłeś sobie ponad inne.- Wypuścił list z dłoni, wyciągnął rękę i od­garnął Morgonowi włosy z czoła.- Rozwiązać tę nie rozwiązaną zagadkę.Morgon cofnął głowę.- Roodzie! Przestaniesz się wreszcie pieklić i wysłu­chasz mnie? Nie dość, że trudno mi się zdobyć na wy­znanie ci, z czym przyszedłem, to ty jeszcze kłapiesz dziobem jak pijany kruk.Czy twoim zdaniem Raederle miałaby coś przeciwko temu, żeby zamieszkać na wsi? Muszę to wiedzieć.- Nie obrażaj kruków; niektórzy z moich przodków z nich się wywodzą.To oczywiste, że Raederle ani myśli zamieszkać na wsi.Jest drugą z najpiękniejszych kobiet trzech części An; nie może żyć między wie­przami i.- Urwał nagle i zastygł pośrodku celi.Jego cień znieruchomiał na kamiennej ścianie.Pod ciężarem spojrzenia przyjaciela Morgonowi zaschło w gardle.- Bo co? - wyszeptał Rood.Morgon pochylił się nad swoim tobołkiem i jął roz­supływać drżącymi palcami rzemienie.Kiedy wyciągał koronę, wielki kamień pośrodku, sam w sobie bezbarw­ny, odbijając złoto szaty Rooda, trysnął wszystkimi ko­lorami tęczy i rozgorzał jak słońce.Zahipnotyzowany jego płynnym blaskiem Rood wstrzymał wpierw oddech, a potem krzyknął.Morgon wypuścił koronę z ręki, wtulił twarz w ko­lana i zakrył dłońmi uszy.Pękła czarka z winem sto­jąca na biurku; rozprysła się w drobny mak karafka na stoliczku i wino chlusnęło na kamienie.Odskoczyła sprężyście żelazna klamra spinająca jedną z ksiąg; drzwi celi zatrzasnęły się z hukiem.Z korytarza, niczym echo tego krzyku, dobiegły wrzaski oburzenia.Morgon usiadł prosto.Krew pulso­wała mu w skroniach.- Po co ten krzyk? - wykrztusił, przecierając palca­mi oczy.- Bierz koronę Mathoma, a ja wracam do do­mu.- Wstał, ale Rood chwycił go za nadgarstek i ścis­nął tak mocno, jakby chciał zmiażdżyć kość.- To ty!Morgon znieruchomiał [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • necian.htw.pl