[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Raz nawet, odprowadzając ukochaną dodomu, oświadczył się o jej rękę.Roześmiała się serdecznie i pożegnała go przyjacielskimuściśnieniem ręki.Wkrótce potem znikła; wyjechała do guberni podolskiej jako nauczycielkado jakiegoś wielkopańskiego domu.Spotyka ją teraz oto w tym zapadłym kącie, w tej wsi ukrytej w lasach, zamieszkanej przezchłopów samych, gdzie nie ma dworu, gdzie nie ma żywego ducha.Sama tu żyła w tej pusz-czy.Teraz umiera., zapomniana.Wszystkie dawne zachwyty, nie spełnione sny i pragnienia zrywają się nagle i biją w niegojak porywy wichru.Serce ściska mu ból chorobliwy i jad namiętności wsącza się nieznaczniew krew wzburzoną.Powrócił na palcach do łóżka chorej, oparł łokcie na jego poręczy i nasy-cał się widokiem nagich ramion, które cudownymi liniami kojarzyły się z zarysem piersi iszyi.Panienka spała.Na skroniach jej nabrzmiały żyły, z zagiętych ku dołowi kątów ust są-czyła się ślina, gorąco od niej biło, powietrze wpadało do ust z głośnym świstem.Doktór Pa-39weł usiadł obok niej na krawędzi łóżka, pieścił rękami miękkie końce promieni włosów, gła-skał się nimi po twarzy, dotykał ich wargami z wydzierającym mu się z piersi szlochaniem.- Stasiu, Stachno.kochanko.- szeptał cicho, aby jej nie obudzić - nie ucieczesz mi już.prawda? nigdy.moją będziesz na zawsze.słyszysz.na wieki.Usiadł potem obok wezgłowia chorej na stołku i zapadł znowu w marzenia.Bujna młodośćzbudziła się w nim z letargu.Wszystko teraz będzie inaczej.Czuje w sobie siłę atlety do peł-nienia uczynków, które z serca płyną.Boleść i nadzieja mieszają się jakby w płomień, któryliże mózg, trawi go, nie da mu spocząć.* * *Noc mijała.Godziny upływały leniwo, lecz upłynęło ich już od wyjazdu posłańca więcej niższeść.Była czwarta po północy.Doktór zaczął nasłuchiwać, zrywał się za każdym szelestem.Co chwila zdawało mu się, że ktoś idzie, że otwiera drzwi, że stuka w okno.Wsłuchiwał sięcałym niemal organizmem.Wiatr huczał, szyber w piecu kołatał - zresztą cisza znowu.I bie-gną minuty trwające po sto lat, w ciągu których niecierpliwość rozpręża nerwy i wprawia gow stan dygotania całym ciałem.Gdy po raz szósty mierzył temperaturę, chora otwarła z wolna oczy, które w mroku rzęs wy-dawały się prawie czarnymi, patrzyła w niego z uporem i wyszeptała jakimś skrzeczącymgłosem:- Kto to?Zapadła jednak zaraz w stan poprzedniego bezczucia.Pocieszał się jak skarbem tą sekundąświadomości.Ach, gdyby mieć chininę, zmniejszyć jej ból głowy, powrócić przytomność!Posłaniec nie nadjeżdżał i nie nadjechał.Przed świtem doktór Obarecki szedł wzdłuż wsi, po głębokich zaspach, łudząc się ostatniąnadzieją, że go zobaczy.Złe przeczucie jak koniuszek igły wrzynało mu się w serce.W na-gich gałęziach topoli przydrożnych głucho huczał wiatr, choć burza ucichła.Z chat wycho-dziły kobiety po wodę i dzwigały ją w konewkach, zagięte powyżej kolan.Parobcy zadawa-li bydłu, z kominów dym się wznosił.Tu i owdzie z otwartych na chwilę drzwi wybuchałobłok pary.Doktór odnalazł chatę sołtysa i kazał natychmiast zaprzęgać konie.Sprzężono ich dwie pary ijakiś parobczak zajechał przed szkołę.Doktór pożegnał chorą oczami rozszerzonymi od znu-żenia i rozpaczy, wsiadł na sanie i pojechał do Obrzydłówka.O godzinie dwunastej w południe powracał wioząc swą apteczkę, wino, całe zapasy żywno-ści.Stawał co chwila na saniach, jakby pragnął wyskoczyć i wyścignąć konie w cwał biegną-ce.Zajechał wreszcie przed szkołę, lecz nie wysiadał.Zdławiony krótki wrzask wydarł musię z ust wykrzywionych prawie ukośnie, gdy ujrzał otwarte okna domostwa i gromadkę dzie-ci tłoczącą się w sieni.Szedł blady jak płótno do okna, zajrzał i został tam, łokciami oparty ofutrynę.W obszernej izbie szkolnej leżał na ławce rozebrany do naga trup młodej nauczycielki; dwiejakieś stare baby myły go.Drobne pyłki śniegowe wlatywały przez okno i osiadały na ra-mionach, na zmoczonych włosach, na półotwartych oczach umarłej.Doktór poszedł do pokoiku nieboszczki, zgarbiony, jakby na ramionach dzwigał górę.Usiadł,nie rozbierając się, na krzesełku i powtarzał jeden wyraz, w który zmieściła się wszystka jegoboleść:- Czyż tak? czyż tak?Było mu zimno, jakby zmarzł, zmartwiał, jakby w nim krew zakrzepła.Nie cierpiał, nie wie-dział, co mu jest, tylko po głowie toczyły mu się niby koła nie nasmarowane z przerazliwymskrzypieniem.40Aóżko Stasi było rozmiecione: kołdra leżała na ziemi, prześcieradło zwieszało się na podłogę,poduszka przepocona leżała na środku łóżka.Druciane haczyki okien stukały monotonnie oramy szyb; listki jakiejś rośliny, moknące w doniczce, zwieszały się i zwijały od mrozu.Przez uchylone drzwi widział chłopów klękających dokoła ubranego już trupa, dzieci modlą-ce się na książce , stolarza zdejmującego miarę na trumnę.Wszedł tam i ochrypłym głosem rozkazał, aby zbić trumnę z czterech desek nie heblowanych,wiórów pod głowę nasłać.- Nic więcej.słyszysz! - mówił do stolarza z tajoną wściekłością -cztery deski, nic więcej.Przypomniał sobie, że trzeba kogoś zawiadomić.rodzinę.Gdzież jest ta jej rodzina?.Zaczął z tępą, idiotyczną zapobiegliwością układać na jeden stos książki, rejestry szkolne,kajety, jakieś rękopisy.Natrafił wśród papierów na początek listu. Kochana Helenko!Od kilku dni czuję się tak zle, że prawdopodobnie przeniosę się przed oblicze Minosa i Ra-damantesa, Eakosa i Tryptolemosa oraz innych wielu z półbogów, którzy itd.W razie tego?przesiedlenia się stąd na miejsce inne? zechciej zażądać od wójta mojej gminy, aby pozo-stałą po mnie spuściznę książkową na ręce twoje wysłał.Opracowałam nareszcie Fizykę dlaludu, nad którą tyle nałamałyśmy sobie głów dziewiczych; opracowałam na brudno - niestety!Jeżeli ci czasu starczy - zawsze w razie mego przesiedlenia się na miejsce inne - uszykuj to dodruku i zmuś Antosia, niech przepisze; on to dla mnie zrobi.Ach, co za smutek!.Prawda,!.księgarzowi naszemu winnam jedenaście rubli kopiejek sześćdziesiąt pięć.wypłać mu.Spencerem moim, gdyż pustki u mnie w szkatule.Sobie na pamiątkę wez.Ostatnie wyrazy nieczytelnymi już były pisane kreskami.Nie było adresu - nie można teżbyło listu wysłać.W szufladzie stolika znalazł doktór rękopis owej Fizyki, o którym w liścieczytał, zwitki notatek i szpargałów, w szafce - trochę bielizny, salopkę kotkami podbitą, jakąśstarą czarną sukienkę.Krzątając się po pokoiku dostrzegł w izbie szkolnej chłopaka, który jezdził po lekarstwo; stałprzytulony w kącie do pieca, przestępując z nogi na nogę.Zwierzęca nienawiść zadrgała wduszy doktora.- Dlaczegoś na czas nie wrócił? - zawołał przyskakując do chłopca.- Zabłądziłem na polu, koń mi ustał.piechotą przyszedłem rano.panienka już wtedy.- Kłamiesz!Chłopiec nie odpowiedział.Spojrzał mu doktór w oczy i dziwnego doznał wrażenia; oczy tebyły zmęczone i straszne, wyglądała z nich, jak z podziemnej jaskini, chłopska, głupia, zdzi-czała rozpacz, podobna do niedocieczonej tajemnicy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]