[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Joe przy-pomniał go sobie z niechęcią.— Jestem Herr Herbert Schoenheit von Yogelsang.Czy po-stanowił pan zwrócić się do mnie w swym bólu, sir? Proszęłaskawie podać mi swe nazwisko i adres, na wypadek gdybyśmyzostali rozłączeni — właściciel moratorium sprawiał wrażenieczłowieka zupełnie spokojnego.— Zdarzył się wypadek — powiedział Joe.— To, co my uważamy za wypadek — stwierdził von Yogel-sang — jest w istocie tylko przejawem działalności Boga.W pew-nym sensie całe życie można nazwać wypadkiem.A jednak.— Nie zamierzam wdawać się w dyskusje teologiczne —oświadczył Joe.— W każdym razie nie w tej chwili.— A jednak właśnie w takiej chwili bardziej niż kiedykolwiekpociecha, jaką niesie religia, przynosi największą ulgę.Czy zmarłyjest pańskim krewnym?—- Naszym szefem — odparł Joe.— To Glen Runciter, prezesKorporacji Runcitera z Nowego Jorku.Jego żona, Ella, jest jużu pana.Będziemy lądować za osiem, dziewięć minut.Czy możepan przysłać jedną ze swych ciężarówek-chłodni?— Czy w tej chwili przebywa w chłodni?— Nie — odparł Joe.— Wygrzewa się na plaży w Tampa, naFlorydzie.— Domyślam się, że pańska żartobliwa odpowiedź oznaczapotwierdzenie.— Proszę, aby pański wóz oczekiwał na nas w porcie lotówkosmicznych — powiedział Joe i przerwał połączenie.Będziemyodtąd musieli funkcjonować za pośrednictwem takiego człowie-ka — myślał.— Dostaniemy Raya Hollisa — odezwał się do zebranychwokół inercjałów.— Jak to, na miejsce pana Runcitera? — spytał Sammy Mundo.— Odnajdziemy go i wykończymy — powiedział Joe.— Za to,co zrobił.Glen Runciter.— myślał.— Zamrożony w pionowejpozycji w przezroczystej plastykowej trumnie, ozdobionej pla-stykowymi różyczkami.Pobudzany do stanu aktywnego półżyciaraz w miesiącu na okres godziny.Niszczejący, słabnący, coraztrudniej słyszalny.Boże — pomyślał z wściekłością — żeteż spośród wszystkich ludzi na świecie akurat jemu musiałosię to przytrafić.Był tak pełen życia.I emanowało z niegotyle witalności.— W każdym razie — odezwała się Wendy — będzie bliżej Elli.— W pewnym sensie — przyznał Joe.— Mam nadzieję, że nieulokowaliśmy go w chłodni zbyt.— przerwał, nie chcąc głośnowypowiedzieć swych myśli.— Nie lubię moratoriów.Ani ichwłaścicieli.Nie znoszę Herberta Schoenheit von Yogelsang.Dlaczego nie odpowiada mu to.które znajduje się w NowymJorku?— To szwajcarski wynalazek — powiedziała Edie Dom.—I według badań dokonanych przez bezstronne firmy, przeciętnadługość półżycia w moratoriach szwajcarskich przewyższa o pełnedwie godziny wyniki osiągane u nas.Szwajcarzy znają — jak sięwydaje —jakieś specjalne sposoby.— ONZ powinna zakazać utrzymywania ludzi w stanie pół-życia — powiedział Joe.— Zakłóca to naturalny cykl narodzini zgonów.— Gdyby Bóg był zwolennikiem półżycia, każdy z nas rodziłbysię w trumnie wypełnionej suchym lodem — powiedział drwiącymtonem Al Hammond.— Jesteśmy już w zasięgu działania mikrofalowego nadajnikaz Zurychu — powiedział Don Denny, który siedział przy pulpiciesterowniczym.— On doprowadzi nas do końca podróży —odszedł od pulpitu z ponurym wyrazem twarzy.— Przestań się martwić — zwróciła się do niego Edie Dorn.—Powiem twardo i brutalnie: pomyśl tylko, ile mieliśmy wszyscyszczęścia.Moglibyśmy już nie żyć.Zginąć od bomby albo bronilaserowej — już po wybuchu.Poczujesz się lepiej, gdy nam sięwreszcie uda wylądować: będziemy znacznie bezpieczniejsi.— Fakt, że mieliśmy jechać na Lunę, powinien był wzbudzićnasze podejrzenia — powiedział Joe, myśląc: podejrzenia Run-citera.— Ze względu na lukę w przepisach prawnych regulującychsprawy jurysdykcji cywilnej na tej planecie.Runciter zawsze nampowtarzał: “Bądźcie podejrzliwi wobec każdego, kto zleca wampracę poza Ziemią".Gdyby żył, mówiłby to właśnie teraz.“Szczególną zaś ostrożność zachowajcie wtedy, gdy chcą, byściepojechali na Lunę.Zbyt wiele instytucji zapobiegawczych dało sięjuż na to nabrać".— Jeśli w moratorium powróci do życia —pomyślał — będzie to pierwsza rzecz, jaką powie.Będzie mówił:“Zawsze bytem podejrzliwy wobec wszystkiego, co miało związekz Luną".Ale nie był wystarczająco podejrzliwy.Kontrakt byłzbyt korzystny; nie potrafił go odrzucić.I tak złapali go na tęprzynętę.Jak zresztą sam zawsze przepowiadał.Zahuczały rakiety hamujące, uruchomione przez mikrofalowynadajnik portu w Zurychu.Pojazd zadrżał lekko.— Joe — odezwał się Tito Apostos — będziesz musiał powia-domić Ellę o tym, co przydarzyło się Runciterowi.Czy zdajeszsobie z tego sprawę?— Myślę o tym — odparł Joe.— Od momentu, kiedywystartowaliśmy w drogę powrotną.Statek zwolnił wyraźnie i sterowany za pomocą różnychhomeostatycznych urządzeń wspomagających, podchodził dolądowania.— A w dodatku — odezwał się Joe — muszę o tym, co zaszło,powiadomić Towarzystwo.Dadzą nam okropną szkołę.Od razupowiedzą, że daliśmy się złapać w pułapkę jak barany.— Ale Towarzystwo jest wobec nas nastawione przychylnie —stwierdził Sammy Mundo.— Po takim fiasku nikt nie będzie wobec nas nastawionyprzychylnie — odpowiedział Al Hammond.Na skraju lądowiska w Zurychu oczekiwał na nich helikopternapędzany energią baterii słonecznych.Widniał na nim napis“Moratorium Ukochanych Współbraci".Obok stał podobny dożuka osobnik, ubrany w strój europejski, składający się z twee-dowej togi, wygodnych sportowych mokasynów, szkarłatnej szarfyi purpurowej czapki w kształcie śmigła samolotu.Gdy tylko Joezszedł po pomoście pojazdu na gładką powierzchnię lądowiska,właściciel moratorium podbiegł ku niemu drobnym kroczkiem,wyciągając dłoń w rękawiczce.— Z pańskiego wyglądu wnoszę, że nie była to podróżobfitująca w radosne wydarzenia — przemówił von Yogelsang,wymieniając z Joem krótki uścisk dłoni.— Czy moi ludzie mogąwejść na pokład pańskiego statku i zacząć.— Tak — powiedział Joe.— Wejdźcie na pokład i zabierzciego.Z rękami w kieszeniach, przygnębiony i ponury, powlókł sięw kierunku kawiarni lotniska.Od dziś rozpocznie się zwykłepostępowanie — pomyślał.— Wróciliśmy na Ziemię; Hollis niewykończył nas — mieliśmy szczęście.Operacja na Lunie, pułapka,w którą wpadliśmy, w ogóle wszystkie te koszmarne wstrętnerzeczy, które przeżyliśmy, są już za nami.Zaczyna się nowa faza,na której przebieg nie mamy bezpośredniego wpływu.— Proszę o pięć centów — powiedziały drzwi wiodące dokawiarni, nie otwierając się przed nim.Poczekał, aż minie go wychodząca właśnie z kawiarni para,potem zręcznie prześliznął się tuż za nią, podszedł do wolnegostołka i usiadł zgarbiony, oburącz opierając się o bar.— Proszę o kawę — powiedział, przestudiowawszy kartę dań.— Ze śmietanką czy z cukrem — spytał głośnik połączonyz wieżyczką, gdzie mieścił się ośrodek zarządzający kawiarnią.— Ze śmietanką i z cukrem.Z małego okienka wysunęła się filiżanka kawy, dwie małepapierowe torebki z cukrem i pojemnik ze śmietanką w kształcieprobówki.To wszystko zatrzymało się na powierzchni baru tużprzed nosem Joego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]