[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Księżyc się wtoczył na niebo iszedłsrebrnym sierpem przez te straszne, mroczne wysokości.Białe i niskie mgłypokrywały łąki, zaś nad żytami wisiał płowy tuman kwietnej kurzawy; stawpolśniewał wskroś drzew kieby tafla lodowa.Aże dzwoniło w uszach od tejcichości a słowiczych kląskań i zawodzeń.Hanka siedziała wciąż na jednym miejscu jakby przykuta.- Jezu, uciekać ze wsi, od grontu, od wszystkiego! - myślała jedno w kółko.Groza ją przejęła, rosnąc z minuty na minutę, a serce ściskając strasznymżalemi przerażeniem.Aapa zaczął wyć na podwórzu, słowiki ścichły, zawiał wiater, że zakolebałysięcienie i jękliwy, smutny szum przeleciał.- Kubową duszę obaczył! - szepnął Witek żegnając się strachliwie.- Głupiś! - skarciła go, spać wypędzając.- Kiej przychodzi, do koni zagląda, obroku im dosypuje.bo to raz?Nie słuchała już, cichość znowu spadła na świat, słowiki zaśpiewały, a onasiedziała kieby zmartwiała, powtarzając niekiej z męką i strachem:- W cały świat uciekać! Na zawsze! Jezu miłosierny! Na zawsze.KONIEC ROZDZIAAU735 WIOSNA -rozdział IXJeszczech były po świątkach umajenia chałup do cna nie przewiędły, kiejktóregośdnia rankiem najniespodziewaniej zjawił się Rocho.Jeno co dopiero po mszy i długiej rozmowie z księdzem pokazał się na wsi.Niewiela ludzi kręciło się w obejściach, że to pora była osypywaniaziemniaków,lecz skoro się rozniesło, jako Rocho idzie przez wieś, wnet ci ten i ów nadrogęśpieszył witać dawno nie widzianego.A on zaś szedł, jak zawdy na kiju się wspierając, wolniuśko, z podniesionągłową, w tej ci samej kapocie szarej, i tak samo z różańcami na szyi; wiatermurozgarniał siwe włosy, a chuda twarz jaśniała dziwną dobrocią i weselem.Wodził oczyma po chałupach i sadach, prześmiechując się radośnie dowszyćkiego,witał się z każdym z osobna, że nawet dzieciom, co się były do niegogarnęły,głowiny przygładzał poczciwie, zaś do kobiet pierwszy zagadywał, tak byłrad, żewszystko zastaje po dawnemu.- W Częstochowie byłem na odpuście - odpowiadał, gdy napierali ciekawie,kaj sięto zadziewał przez tyla czasu.Ale tak się szczerze, cieszyli z jego powrotu, że zaraz po drodze jęli murozpowiadać lipeckie nowiny, a ktosik już i rady jakiejś zasięgał, zaś drugichciał się wyżalić, odwodząc go na stronę i supląc przed nim turbacje, kiejbyten grosz na ostatnią potrzebę schowany.- Do cna ustałem, dzień jaki odpocznę - tłumaczył się zbywająco.Na prześcigi jęli go zapraszać do swoich chałup.- Na tymczasem zakwateruję się u Macieja, jużem to Hance przyobiecał; aprzyjmiemnie kto potem, do tego przystanę na dłużej.I żwawo ruszył do Borynów.Juści, co Hanka przyjęła go radośnie i z całego serca ugaszczać chciała, aleskoro jeno złożył torby i odzipnął nieco, do starego się wybrał.- A obaczcie ich, leżą w sadzie, że to gorąc w chałupie.Mleka wama bez tenczasuwarzę, a może byście i jajków zjedli? co?Ale Rocho już był w sadzie i chyłkiem przebierał się pod gałęziami dochorego,któren leżał w półkoszku, wymoszczonym pierzyną, i kożuchem przyokryty.Aapa,zwinięty w kłębek, warował mu przy nogach, a Witków bociek gajdał siępocieszniemiędzy drzewami kieby na straży.Sad był stary i mroczny; rozrosłe drzewiny tak przysłaniały niebo, że dołemnamurawach jeno niekajś gmerały się słoneczne pręgi, podobne złotympająkom.Maciej wznak leżał.Rozruchane gałęzie z cichym poszumem chwiały się nadnimpłachtą cieniów, że jeno czasem, kiej ją wiater ozdarł, słońce chlustało muwoczy i coraz kawał modrego nieba się odsłaniał.Rocho przysiadł. Drzewa szumiały, czasem pies warknął na muchy, a niekiedy rozświegotanejaskółkiśmignęły wskroś pni czarnych na pola zielone i rozkołysane.Chory naraz zwrócił się do niego.- Poznajecie mnie, Macieju, co? Poznajecie?Borynie leciuśki przyśmiech wionął po twarzy, oczy się zatrzepały i jąłruchaćsinymi wargami, ale głosu nie dobył.- Jak Pan Jezus przemieni, to możecie jeszcze wyzdrowieć.Snadz rozumiał, gdyż potrząsł głową i jakby niechętnie odwrócił się odniego.Zapatrzył się znowu w rozkołysane gałęzie i w te słoneczne bryzgi,zalewające muoczy raz po raz.Rocho jeno westchnął, przeżegnał go i odszedł.- Prawda, co ojcu jakby już lepiej? - pytała Hanka.Długo coś miarkował, aż rzekł cichym, ważnym głosem:- Toć i lampa przed zagaśnięciem żywszym płomieniem wystrzeli naostatku: Mniesię zdaje, co Maciej już dochodzi.Aż mi nawet dziwno, że jeszcze żyje;przecież na wiór wysechł.- Dyć jeść nic nie chce, nawet mleka nie zawsze popije.- Musicie być gotowe; że lada dzień skończy.- Pewnie, że tak, mój Boże, pewnie.To samo wczoraj mówił Jambroży, anawetradził, żeby już nie czekać i trumnę obstalować.- Każcie zrobić, nie będzie długo czekała, nie.Jak duszy pilno ze świata,niczym jej nie powstrzyma, nawet płakaniem, boby już poniektóre całewiekiostawały między nami - mówił smutnie, zabierając się do mleka, które munarządziła, i popijając z wolna, wypytywał, co się tu we wsi działo.Powtarzała, co już był słyszał po drodze od drugich, i o swoich kłopotachjęłasię skwapnie a szeroko rozwodzić.- Kaj to Józka? - przerwał jej niecierpliwie.- W polu, ziemniaki osypuje z komornicami i Jagustynką, zaś Pietrekpojechał dolasu: zwozi Stachowi drzewo na chałupę.- Buduje się to?- Przeciek pan Jacek dał mu dziesięć chojarów.- Dał mu? Powiadali mi coś o tym, ale nie uwierzyłem.- Bo to i nie do wiary! Zrazu nikto nie powierzył.Obiecał, ale przeciechniejeden obiecuje.Obiecanka cacanka, a głupiemu radość - powiedają.Apan Jacekdał Stachowi list i kazał mu z nim iść do dziedzica.Nawet Weronka sięprzeciwiła, by szedł, bo powiada, co będzie buty darł na darmo?.jeszczesię zniego wyśmieją, że zawierzył głupiemu.Ale Stacho się uparł i poszedł.Ipowiada, że może w pacierz po oddaniu listu dziedzic go kazał zawołać napokoje,poczęstował gorzałką i rzekł: "Przyjeżdżaj z wozami, to ci borowy wycechujedziesięć sztuk budulcu." Dał mu Kłąb koni, dał sołtys, dałam i ja Pietrka.Dziedzic już na nich czekał w porębie i zaraz sam wybrał co najśmiglejsze ztych, co to je zimą cięli la %7łydów.No i zwożą, bo dobrze trzydzieści wozówbędzie z gałęziami
[ Pobierz całość w formacie PDF ]