[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Nie, nawet jej nie zauważyłem, Gretchen.Nie miałem zamiaru sprawić ci przykrości.— Twój stan się poprawił.Bardzo.Myślę, że wszystko będzie dobrze.— Jestem diabłem, Gretchen.Och, nie, nie samym Szatanem, Synem Poranka, Ben Szarar.Ale jestem bardzo zły.Demon pierwszej klasy, bez dwóch zdań.— Majaczysz.To przez gorączkę.— Czy to nie byłoby wspaniałe? Nie dalej jak wczoraj stałem w środku śnieżycy i próbowałem sobie coś takiego wyobrazić — że całe moje niegodziwe życie to tylko sen zwykłego śmiertelnika.Nie ma tak dobrze, Gretchen.Diabeł cię potrzebuje.Płacze.Chce, żebyś trzymała go za rękę.Nie boisz się diabła, prawda?— Nie wtedy, kiedy łaknie miłosierdzia.Zaśnij teraz.Zaraz dostaniesz jeszcze jeden zastrzyk.Nie zostawię cię samego.Zobacz, ustawię krzesło przy samym łóżku, będziesz mógł trzymać mnie za rękę.— Co my robimy, Lestacie?Znowu znajdowaliśmy się w hotelowym apartamencie, o ileż przyjemniejszym miejscu od tego cuchnącego szpitalika — cóż, dobry hotel zawsze jest lepszy od śmierdzącego szpitala.Louis skończył pić jej krew.Biedny, bezradny Louis.— Posłuchaj mnie, Claudio.Podejdź tutaj.Jesteś chora, słyszysz mnie? Jeśli chcesz wyzdrowieć, musisz zrobić to, co ci powiem.— Wbiłem zęby we własny nadgarstek i gdy trysnęła krew, przysunąłem go do jej ust.— O właśnie, kochanie.Jeszcze odrobinę.— Spróbuj wypić troszeczkę.— Jej dłoń wsunęła się pomiędzy poduszkę i mój kark.Ach, jaki ból sprawiło mi uniesienie głowy.— Smakuje jak woda.To nie to samo co krew.Powieki przykrywające jej spuszczone oczy były ciężkie i gładkie.Przypominała Greczynkę z obrazu Picassa — prosta, grubokoścista i silna.Czy ktokolwiek całował jej usta zakonnicy?— Ludzie tutaj umierają.To dlatego korytarze są zatłoczone.Słyszałem płacz.Rozszalała się jakaś epidemia, prawda?— Ciężkie czasy — odpowiedziała.Jej dziewicze wargi niemal się nie poruszyły.— Wszystko będzie dobrze, nie martw się.Jestem przy tobie.Louis był wściekły.— Ale dlaczego, Lestacie?Dlatego że była piękna i umierająca, i dlatego że pragnąłem się przekonać, czy to się uda.Po prostu dlatego że leżała tam i nikt jej nie chciał, a ja podniosłem ją z łóżeczka i trzymałem w swoich ramionach.Ponieważ to było coś, czego mogłem dokonać — czuję się jak płomyk świeczki w kościele rozpalający inny płomyk, lecz wciąż zachowujący własne światło.Mój własny akt stworzenia.Czy nie możesz tego pojąć? W jednej chwili jest nas tylko dwóch, a w następnej troje.Stał tam w swoim długim czarnym płaszczu.Był zdruzgotany, a jednak nie potrafił oderwać od dziewczynki oczu, wpatrywał się uporczywie w policzki gładkie jak kość słoniowa, w wąziutkie przeguby dłoni.Pomyśl tylko, dziecko-wampir! Jedno z nas.— Rozumiem.Kto to powiedział? Wzdrygnąłem się.To nie Louis, to David.David stojący tuż obok, z nieodłącznym egzemplarzem Biblii w ręku.Louis powoli podniósł wzrok.Nie wiedział, kim jest David.— Czy zbliżamy się do Boga stwarzając coś z niczego? Udając, że jesteśmy maleńkimi płomyczkami rozpalającymi inne płomyczki?David pokręcił głową.— Fatalna pomyłka.— W takim razie cały świat jest fatalną pomyłką.To nasze dziecko.— Nieprawda! Jestem córeczką mamusi.— Nie, kochanie.Już nie.— Spojrzałem na Davida.— Proszę, odpowiedz na moje pytanie.— Czy nie przypisujesz swojemu czynowi zbyt szlachetnych motywów? — zapytał, lecz jego głos zabrzmiał współczująco.Louis wciąż wpatrywał się z przerażeniem w maleńkie białe stopy Claudii.Co za ponętny widok.— I wtedy się zdecydowałem, nie obchodziło mnie, co zrobi z moim ciałem, jeśli tylko uda mu się dać mi na dwadzieścia cztery godziny ludzką formę, żebym mógł zobaczyć blask słońca, poczuć to, co czują śmiertelnicy, poznać słabość i ból.—Mówiąc, ściskałem dłoń Gretchen.Potakująco skinęła głową.Po raz kolejny ocierała moje spocone czoło, silnymi ciepłymi palcami sprawdzała puls.—.więc po prostu postanowiłem zaryzykować.Och, wiem, że to był błąd; nie powinienem pozwolić mu odejść z całą moją potęgą.Ale sama teraz widzisz, nie mogę umrzeć w tym ciele.Inni nawet się nie dowiedzą, co się ze mną stało.Gdyby tylko znali moją obecną sytuację, przyszliby z pomocą.— Masz na myśli pozostałe wampiry — wyszeptała.-— Tak.— Opowiedziałem, jak kiedyś, dawno temu poszukiwałem innych, łudząc się, że jeśli tylko zdołam poznać nasze dzieje, uda mi się rozwikłać zagadkę.Mówiłem i mówiłem bez końca.Wyjaśniłem, kim jesteśmy i wszystko o mojej wędrówce poprzez stulecia.Rozprawiałem o powabie muzyki rockowej, która wydawała się stworzonym dla mnie środkiem wyrazu, i o tym, co w związku z tym zamierzałem uczynić.Wspomniałem o Davidzie, Bogu i Szatanie w paryskiej kafejce.Opisałem, jak przyjaciel siedząc przy kominku z Biblią w ręku powiedział, że Stwórca nie jest doskonały.Czasami mówiłem z zamkniętymi oczami, czasami je otwierałem.Gretchen ani na chwilę nie wypuściła mojej dłoni.Ludzie wchodzili i wychodzili.Słyszałem sprzeczki lekarzy, płacz jakiejś kobiety.Na zewnątrz znowu było jasno.Zobaczyłem światło dnia, gdy ktoś otworzył drzwi wpuszczając do środka gwałtowny podmuch lodowatego powietrza.„W jaki sposób zdołamy wykąpać wszystkich pacjentów?" zapytał podenerwowany głos.„Ta kobieta powinna znaleźć się w izolatce.Zawołaj lekarza.Powiedz mu, że mamy tu na podłodze przypadek zapalenia opon mózgowych".— To już rano, prawda? Musisz być strasznie zmęczona, siedziałaś przy mnie całe popołudnie i noc.Boję się bardzo, ale wiem, że musisz już iść.Ciągle przybywało chorych.Wszedł lekarz i powiedział, że trzeba będzie poprzestawiać łóżka, wezgłowiami do ściany.Mówił również, że Gretchen powinna odpocząć.Właśnie przyszły pielęgniarki z nowej zmiany.Musi trochę się wyspać.Czy płakałem? Igła wbita w ramię sprawiała mi ból, w gardle i ustach czułem nieznośną suchość.— Zgodnie z przepisami nie możemy nawet przyjąć tych wszystkich pacjentów.— Czy słyszysz mnie, Gretchen? Czy rozumiesz, co mówię?— Bez przerwy mnie o to pytasz — odpowiedziała.— I za każdym razem powtarzam, że cię słyszę i rozumiem.Opowiadaj dalej.Nie zostawię cię tutaj samego.— Słodka siostrzyczka Gretchen.— Pójdziesz ze mną.— Co powiedziałaś?— Wezmę cię do mojego domu.Twój stan się bardzo poprawił, gorączka opadła.Ale jeśli zd0ecydujesz inaczej.—Zakłopotanie na jej twarzy.Podniosła kubek do moich ust, wypiłem parę łyków.— Rozumiem.Proszę, błagam, zabierz mnie stąd.— Spróbowałem usiąść.— Boję się tu zostać.— Nie tak szybko.— Czułym gestem oparła mnie o poduszkę.Oderwała plaster z mojego ramienia i wyciągnęła parszywą małą igłę.Mój Boże, musiałem natychmiast się wysikać! Czy kiedykolwiek przestanę odczuwać te obrzydliwe fizjologiczne potrzeby? Czymże, do diabła, jest moralność? Sranie, sikanie, jedzenie i w kółko Macieju! Czy oglądanie blasku słońca było tego warte? Nie, to za mało, żeby za to umrzeć.Musiałem się odlać.Ale nie mogłem się zmusić, żeby znowu posłużyć się plastykową butelką, chociaż ledwo pamiętałem, kiedy korzystałem z niej poprzednim razem.— Dlaczego się mnie nie boisz? — zapytałem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • necian.htw.pl