[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pewnie wydałem wiele okrzyków zachwytu.Byłem przejęty urodą niektórych z powietrznych istot, wznoszących się wprost ku słońcu.Lecz nagle ujrzałem zbliżający się cień zmarłego, zgłodniały i zrozpaczony, więc wzdrygnąłem się i cofnąłem.Niektóre duchy spostrzegły mnie i teraz pokazywały innym.Jak zauważyłem, były to duchy pośrednie, pomiędzy aniołami i zmarłymi, wśród nich przemykały dzikie duchy, śmigające tam i tu, wykrzywiające się w straszliwy sposób i czyniące gesty, jakby chciały mnie zaatakować.Potrząsały pięściami i starały się mnie sprowokować do walki.Wizja zaczęła nabierać nieznośnej realności.Straciłem z oczu tawernę, agorę, stojące naprzeciwko budynki.Znalazłem się na ziemiach należących do stworzeń gromadzących się w pobliżu.Wówczas poczułem dotyk czegoś żywego i ciepłego.Była to dłoń Zurvana.– Stań się niewidzialny – rzekł – i otocz mnie, przylgnij ze wszystkich sił i wynieś mnie stąd.Pozostanę widzialny, gdyż muszę, lecz ty mnie otaczaj, oblecz mnie w niewidzialność i chroń.Odwróciłem się i ujrzałem go w soczystych kolorach żyjącego ciała, i usłuchałem, oplotłem się wokół niego, czyniąc każdą moją kończynę długą i szeroką, aż osłoniłem go bez reszty i uniosłem się z nim w powietrze, prosto w niebo, przez gęstą opokę duchów, przez zaskoczone demony, które wyły, syczały i chciały nas złapać.Odtrąciłem je.Wznieśliśmy się ponad miasto.Widziałem je pod sobą, tak jak za pierwszym razem, piękny półwysep kładący się na błękitnym morzu, stojące na kotwicy statki o różnych flagach i gorączkowo pracujących łudzi, wykonujących najwyraźniej bezsensowne, lecz wyuczone prace.– Zabierz mnie w góry – odezwał się mój Pan.– Zabierz mnie na najdalszą i najwyższą górę na świecie, górę, z której zeszli bogowie i wokół której obraca się słońce, zabierz mnie na górę zwaną Meru.Zabierz mnie tam.Wznieśliśmy się ponad pustynię, ponad Babilonię, i ujrzałem jej miasta rozrzucone niczym kwiaty lub pułapki.Pułapki.Wyglądały jak pułapki.Jak pułapki, do których mieli się zbliżyć bogowie.tak jak kwiaty są pułapkami na pszczoły.– Kieruj się na północ – powiedział.– Na daleką północ, i otul mnie kocami, bym nie poczuł chłodu.I nieś mnie prędzej.Poruszaj się szybciej, aż usłyszysz, że krzyczę z bólu.Usłuchałem, otuliłem go przednią wełną i otoczyłem sobą, po czym skierowałem się na północ, aż wreszcie pod nami nie było niczego prócz gór przykrytych czapami śniegu, a od czasu do czasu i pól ośnieżonych i pustych, na których pasły się stada, a mężczyźni ujeżdżali konie, po czym znów nastały same góry.– Meru – rzekł mój Pan.– Znajdź ją.Meru.Nastroiłem umysł tylko na tę górę i powoli napłynęła do mnie świadomość, iż nie mogę tego zrobić.– Nie ma tu góry Meru, bym mógł ją odnaleźć – powiedziałem.– Tak właśnie sądziłem.Postaw nas na ziemi, w tej dolinie, w której biegają konie, postaw nas właśnie tam.Stanęliśmy na ziemi, lecz nadal otulałem go kocem i własną niewidzialnością i pojąłem, że w tej postaci mogę dotykać twarzą jego twarzy.– Jest to stara opowieść, mit o wielkiej górze – rzekł.– Na górze tej wzorowano zikkuraty i piramidy, opierały na niej swe wizje plemiona, w których pamięci niemal się zatarła.Jest to góra, na której wzorują się wszystkie wysokie świątynie na całym świecie.Puść mnie teraz, Azrielu, oblecz się w ciało i uzbrój się dobrze przeciwko tym stepowym wojownikom.Nie daj im mnie skrzywdzić.Zabij ich, jeśli spróbują.Uczyniłem, jak kazał, i odstąpiłem od niego, mimo że drżał w kocach.Jedynie kilku pasterzy ujrzało nas i natychmiast uciekli do owych uzbrojonych jeźdźców, których było chyba sześciu; rozproszeni w szyku pełnili pewnie funkcję strażników.Śnieg wokół nas wyglądał pięknie, lecz wiedziałem, że jest zimny, czułem, iż Pan mój marznie, więc otoczyłem go cielesnymi ramionami i nakazałem sobie, bym stał się ciepły i ogrzał go, i to przyniosło mu natychmiastową ulgę.Tymczasem sześciu wojowników, którzy śmierdzieli bardziej niż ich konie, niechlujnych ludzi stepów, otoczyło nas kręgiem.Mój Pan zawołał do nich w języku, którego nigdy nie słyszałem, lecz który był dla mnie zrozumiały, a spytał ich o górę będącą pępkiem świata.Wszyscy cofnęli się i zaczęli się spierać, po czym zgodnie wskazali w tym samym kierunku, mianowicie na północ, lecz żaden z nich nie był tego pewien i nikt nigdy nie widział owej góry.– Stań się niewidzialny, unieś mnie i zabierz od nich.Zamąć im w głowach.Nie mogą nas skrzywdzić, a nie obchodzi nas, co zobaczą.I znowu pomknęliśmy na północ.Wiatr stał się dla niego nieznośnie zimny.Nie wiedziałem, czy mogę chronić go lepiej, więc zebrałem skóry, by go chroniły, i stałem się tak gorący, jak tylko mogłem, lecz wkrótce Zurvan zaczął odczuwać ból.Posunąłem się za daleko.– Meru – powiedział.– Meru.Ale to nie pomogło mi w znalezieniu kierunku, a on nagle rzekł:– Najszybciej, jak możesz, Azrielu, zabierz mnie do domu.Rozległ się potężny ryk, gdy przyspieszyłem, krajobraz raptownie rozpłynął się w eksplozji bieli, a duchy wydawały się rzucać na nas ze wszystkich stron, po czym odskakiwały, jakby odrzucone wielką siłą naszego pędu.Przed oczami majaczył mi płowy kolor pustyni, a potem znowu rozpostarł się przede mną Milet i znaleźliśmy się w sypialni Zurvana, a ja wyjąłem go z koców i skór i zaniosłem do łoża.Małe duchy stały wokół nas zdziwione.– Jedzenia i picia – zwrócił się do nich.Pospieszyły, by wypełnić jego rozkaz, i wróciły z czarką bulionu i złotym pucharem pełnym wina.Puchar pochodził z Grecji i był bardzo piękny, jak wszystkie ówczesne greckie przedmioty, bardziej wdzięczny i nie tak surowy jak kielichy orientalne.Bałem się o Zurvana.Leżał, prawie zamarznięty, a ja starałem się go ogrzewać; wpierw wirowałem wokół niego, potem trzymałem go w ramionach, aż wreszcie wróciły mu kolory człowieka żywego, a jego błękitne oczy otwarły się szeroko.Zostawiłem go wtedy, przykrytego pościelą.Gromadka małych duchów pomogła mu się podnieść i nawet przytrzymała łyżkę i kielich u jego warg.Usiadłem w nogach łoża.Nie musiałem jeść i to mnie napawało dumą.Wyzwolony.Byłem też bardzo silny.Po długiej chwili Zurvan spojrzał na mnie.– Dobrze się spisałeś – powiedział.– Zadziwiająco dobrze.– Nie znalazłem góry.Roześmiał się.– I pewnie nigdy nie znajdziesz, tak jak i ja, i tak jak wszyscy inni.Oddalił duchy, które usłuchały niczym niewolnicy, i pokój opustoszał.– Każdy człowiek pielęgnuje jakiś mit, starą historię, którą mu opowiedziano i która jest dla niego prawdziwa lub piękna.Tak było ze mną i świętą górą.Dzięki twej mocy przemierzyłem najwyższe rejony świata i ujrzałem, że Meru nie jest miejscem, nie bardziej, niż się spodziewałem, lecz ideą, pojęciem, wyobrażeniem.Odpoczywał przez chwilę, a potem na jego twarzy ukazał się wyraz zaciekawienia.Nie pochłonęło go zmęczenie ani rozczarowanie.Spojrzał na mnie, a jego oczy wypełniły się zachwytem.– Czego się nauczyłeś, Azrielu, podczas naszej podróży? Co zobaczyłeś?– Przede wszystkim dowiedziałem się, że można dokonać czegoś takiego – odrzekłem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]