[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- W dole rzeki zaczaiła się Dalissa - wtrącił Sam.- Gdy nadejdziestosowna chwila, wzburzy fale i sprawi, że wrząca woda zaleje brzegi.- Myślałem - zdziwił się Jama - że Matki Płomienia już nie żyją.- Z wyjątkiem tej jednej.- Zakładam, że Rakas2e staną po naszej stronie"7- Nie oni jedni.Bóg Śmierci uniósł brwi.- Ktoś jeszcze?- O, tak - roześmiał się Sam.widząc jego zdumienie.- Przyjąłem ofertępomocy od Pana Nirriti.wiesz, bezmózgie ciała.Źrenice Jamy nagle zwęziły się, nozdrza zadrgały.193- To niedobrze, Siddhartho - spochmurniał nagle.- To barózo nie-dobrze.Prędzej czy później trzeba go będzie unieszkodliwić, a nie jest rze-czą rozsądną zaciągać dług wdzięczności wobec kogoś, z kim trzeba będziewalczyć.- Wiem - wzruszył ramionami Sam.- Ale co miałem robić? Człowiekprzyparły do muru nie wybiera.Przybędą jeszcze tej nocy.- Jeśli zwyciężymy, Siddhartho, gdy zburzymy Niebiański Gród.gdy osła-bimy wpływy dawnej religii, gdy uwolnimy ludzi z przesądów, tak że będą go-towi na przyjęcie cywilizacji i postępu, trzeba się będzie liczyć z powsta-niem opozycji.Nirriti, który już od stuleci czeka na podobną okazję, wi-dząc klęskę bogów sam zacznie podnosić głowę, l znowu zacznie się walka,którą wygra on lub bogowie.a w końcu nie wolno zapominać, że niepra-wości Nieba nie były pozbawione pewnego wdzięku.Gdzie tutaj miejsce dlanas?- Myślę, że pospieszyłby nam na pomoc czy tego chcemy, czy nie.- Wobec tego - westchnął Jama - zajmę się tą sprawą, gdy już Nirritibędzie wśród nas.- To polityka - skrzywił się Sam.- Do polityki wolałbym się nie mieszać.Po czym podał mu puchar słodkiego wina z Keenset.- Sądzę, że Kubera chciałby się z tobą widzieć.- A co on porabia? - zainteresował się Jama, pociągając łyk ciemnego,wonnego napoju.- Musztruje oddziały i uczy inżynierii miejscowych dzikusów - roześmiałsię Sam.- Nawet jeśli przegramy, ci, którzy ocaleją, mogą uciec i żyć.- Skoro myślisz o tym, żeby ich czegoś nauczyć, pokazywanie, jak wyglądabudowa kotła parowego nie na wiele się przyda.- Kubera prowadzi wykłady od świtu do nocy, a skrybowie skrzętniewszystko notują.geologia, mineralogia, metalurgia, przetwórstwo ropy naf-towej.- Gdybyśmy mieli więcej czasu, chętnie bym mu pomógł.Cóż, wystarczy,żeby pozostało im w głowach choć dziesięć procent z tego, co im wykłada.Jeślinie jutro, nawet jeśli nie pojutrze, to z pewnością któregoś dnia.Sam wypił swe wino.Napełnił puchar po raz drugi.- Za jutro! - wzniósłtoast.- Za krew! - wznios) swój puchar Bóg Śmierci.- Za krew i śmierć.- Nie zapomni] tylko, że i z nas mogą utoczyć krwi.Lecz dopóki jest wśródnas tak wielu wrogów boskiego porządku.- Siddhartho - rzekł Jama, odejmując puchar od ust.- Ja nie mogęumrzeć.chyba że z własnego wyboru.- Jak to możliwe? - zainteresował się Sam.Jama ściągnął wargi w bladym uśmiechu.- Pozwól, że Śmierć zachowa swe małe sekrety dla siebie.W przeciwnymrazie nie mógłbym wziąć udziału w tej walce.- Jak sobie życzysz, Panie.- Żyj długo i w dobrym zdrowiu!- Wzajemnie.194Świt powlekł pole bitwy delikatną warstwą różu, niczym policzki dziewczyny,zaróżowione od biegu.Znad rzeki ciągnęły mgły.Most Bogów błyszczał na wschodzie cały w złocie,przecinając niebo niczym płonący równik, choć wraz z ustępującymi ciemnoś-ciami nocy i on tracił na wyrazistości, ciemniał, ustępował miejsca dla dnia.Wojownicy z Keenset czekali za murami miasta na równinach, na brzegurzeki.Pięć tysięcy ludzi uzbrojonych w miecze, tuki, dzidy i proce stałow oczekiwaniu bitwy.Tysiąc zombich stało w pierwszym szeregu, a dowodzilinimi żołnierze Czarnego, zawiadując ruchami bezmózgich ciał za pomocąuderzeń w bębny.Czarne jedwabne wstęgi, opasujące ich hełmy, powiewaływ podmuchach wiatru niczym smugi dymu.Na tyłach stało pięć tysięcy lansjerów.Srebrne wiry powietrzne znaczyłymiejsce, gdzie czekał legion Rakaszów.Ciszę przedświtu przerywał tylko rykdzikich bestii, dobiegający gdzieś z dżungli.Na koronach drzew rozsiadły sięogniki żywiołów ognia.Błyszczały ostrza dzid.Migotały obite blachą drzewceproporców.Niebo było bezchmurne.Trawa, lekko wilgotna, pobłyskiwała kroplami rosy.Ziemia była dość miękka, by bez trudu można było odczytać ślady stóp.W powietrzu unosił się chłód.Szarość, zieleń i różne odcienie żółci - te ko-lory dominowały w krajobrazie równin nad Vedra.która leniwie toczyła swewody wzdłuż brzegów, zbierając liście, strącone przez wiatr z przybrzeżnychdrzew.Mówi się, że każdy dzień wstając powtarza historię świata, który tak-że kiedyś wynurzył się z ciemności i mroków, wyłonił się w mętnym blaskusłońca, zaczął się ogrzewać, a wtedy, gdzieś w oczach poranka, zalśniłyprzebłyski świadomości, w splocie niejasnych emocji i w chaosie, nie ujętymjeszcze w ryzy logiki, pojawiły się myśli, a wszystko to pospieszyło ku świa-tłu południa, którego jasność wprowadziła do rzeczy lad, by potem raz je-szcze, coraz wolniej i wolniej, zanurzyć się w obezwładniającej szarzyżniezmierzchu, w mistycznej wizji półmroku, by znowu wejść w stan entropii, bywrócić w noc.Wstał dzień.Na przeciwległym krańcu równiny dala się widzieć ciemna linia.Powietrzerozdarł ostry dźwięk trąbki.Ciemny horyzont zbliżał się z każdą chwilą [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • necian.htw.pl