[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Porwała go ze sobą i czuł się niby ptak.co uderzeniem skrzydeł wznosi się wysoko, kpiąc sobie z ziemskiego przyciągania i więzi ze światem rzeczy.Leciał swobodny i nieważki.Leciał wzwyż, wszerz i w głąb samego siebie.Leciał - leżąc ciągle wśród traw.Chciało mu się krzyczeć.Było to wspanialsze od narkotycznego snu, wspanialsze od wszelkich wyobrażalnych dotąd spraw i rzeczy; nie do pojęcia, a pojęte.Odczuwał w sobie Moc.Zanim stanął na nogi.wiedział już, co dalej zrobi.Stan upojenia minął, ale dalej nie czuł w sobie ani odrobiny lęku.Mgła gdzieś odpłynęła i znów widział przed sobą ciemne szczerby ruin.Jego wzrok przyzwyczaił się do półmroku na tyle, że wychwytywał teraz o wiele więcej szczegółów.Po tak ogromnej porcji wrażeń organizm domagał się kilku godzin snu.Zachowując ostrożność, Art zbliżył się i okrążył budowle.Nic nie świadczyło o tym, żeby była zamieszkana.Ani jednego światełka, ani najcichszego głosu.Wyglądała na posępny monument odległego czasu, który porzuciło wszelkie życie, nawet najdrobniejsze stworzenia.Tak jakby wyklęto to miejsce na wieki wieków.Przemierzył spróchniały i wyszczerbiony od starości most.Wszystko wskazywało na to, że od lat nie był używany.Cały porósł zielskiem i mchem.W równie złym stanie była budowla.Wielki dziedziniec okrywały czapy krzewów, dachy pozapadały się, a w murach widniały szerokie wyrwy.Jedyne, co wydawało się niezniszczalne, to atmosfera minionych stuleci.Napierała nań ze wszystkich stron, tryumfalna i nieokiełznana w swej nieśmiertelności.Odczuwał działanie tajemnej siły, która przytłaczała umysł i ciało dziwnym, pełnym nostalgii niepokojem.Uniósł dłoń.Opal pierścienia pałał teraz niebieskim światłem, niezbyt silnym, lecz wystarczającym, żeby lepiej widzieć.Posługując się nim jak latarką, wyruszył na poszukiwanie miejsca dogodnego do spania.Otaczająca go przestrzeń miała w sobie coś z archetypu świata tak odległego w czasie, że trudno mu było przyjąć ją jako realną.Doznawał wrażenia, że tkwi w pułapce majaków sennych.Ale nie, był w prawdziwym świecie i musiał go akceptować takim, jakim jest.Długo kluczył pośród murów, zanim znalazł zadaszony kąt.Naznosił tam suchych gałęzi i ułożył barłóg.To prymitywne legowisko nie dawało żadnej nadziei na komfort, ale przecież prycza na Przeklętej również nie była wysłana puchem.A poza tym zmęczenie dosłownie zwalało go z nóg i było mu wszystko jedno.Rzucił się na gałęzie i natychmiast zapadł w kamienny sen.Kiedy otworzył oczy, oczekiwał jasności dnia.Lecz naokoło wciąż panował fioletowy półmrok.Z gorzkim poczuciem rozczarowania zrozumiał, że dnia nie będzie.Czuł się, jakby go oszukano.Nad częścią widnokręgu wciąż paliły się liliowe pręgi.Były jak obietnica, jak przedświt, który nie może nadejść i tylko rozpaczliwie uderza i miota się, daremnie próbując przebić złowrogą zasłonę ciemności.Owa bezradność sprawiała przygnębiające wrażenie.Art potrząsnął głową.Cała euforia i pewność siebie sprzed kilku godzin uleciały zeń bezpowrotnie.Ale też nie załamywał rąk.Skoro już się tu znalazł, powinien się dostosować do ponurego świata, a przynajmniej postarać się o to, żeby zapewnić sobie minimum bezpieczeństwa.Obmacał kieszenie kombinezonu.Nóż, z którym się dotąd nie rozstawał, pozostał na Przeklętej, schowany pod podgłówkiem pryczy.Jedynym przedmiotem, który mógł się na coś przydać, była laserowa zapalniczka do papierosów.Niewiele jak na jego potrzeby.Postanowił więc przeszukać całą budowlę.Nie było to takie proste, jak by z początku mogło się wydawać.Osłabione mury groziły zawaleniem i na każdym kroku można się było spodziewać pułapki.Należało poruszać się ostrożnie, a to wymagało nieustannego skupienia, no i pochłaniało wiele czasu.Art nie bał się, gdyż był przyzwyczajony do ciemności i do niespodzianek, jakie niósł ze sobą mrok.Nabył tych doświadczeń wśród ciągnących się kilometrami chodników kopalni i wiedział, jak łatwo jest uniknąć zasadzek, jeśli tylko człowiek jest wystarczająco uważny i przewidujący.Unikanie naturalnych zasadzek było dlań równie proste jak chodzenie po płaskim, dobrze oświetlonym terenie.Trudność stwarzał dopiero fakt, że to miejsce było mu całkowicie obce, że rządziło się własnymi, nie znanymi Artowi prawami.Ale przecież nie miał innego wyboru.Wchodził więc wszędzie, gdzie było to możliwe.Wspinał się na sterty gruzu, przeskakiwał ogromne dźwigary, które ukośnie sterczały na kilkanaście metrów wzwyż, zaglądał do mrocznych kątów.Sądząc po rozmiarach i liczbie pomieszczeń, musiało to być spore zamczysko.Niektóre sale zachowały jeszcze swój dawny wygląd.Przemierzał długie amfilady, oglądał ściany pełne odrapanych fresków, kluczył po komnatach zapełnionych tak zbutwiałymi meblami, że ich przeznaczenia trudno się było domyślić.Ale w żadnym z tych miejsc nie natrafił na przedmiot, który mógłby mu posłużyć za broń.Pełen wewnętrznej rozterki przekroczył próg następnej sali.Wyważone i zmurszałe drzwi leżały na posadzce.Zdawały się mówić wiele o przemocy, jaka kiedyś miała tu miejsce.Art stanął obok nich i wyciągnął dłoń z błękitnie świecącym pierścieniem.Kilka kroków dalej zamajaczyła jakaś postać.Było to odkrycie tak nieoczekiwane, że aż serce podeszło mu do gardła, a na czoło wystąpił zimny pot.Zmartwiały ze strachu oczekiwał ataku.Był te moment próby, moment trwożliwych odczuć człowieka, który jest świadom swej bezbronności i całkowitej bezradności wobec sytuacji, w jakiej się znalazł - moment doznań istoty zapędzonej w pułapkę.Ale atak nie nadchodził.Art przemógł swój lęk.Z poczuciem suchości w gardle zbliżył się do zjawy.Kiedy już był wystarczająco blisko, opanował go pusty śmiech.To była tylko zbroja, całkowicie podobna do ziemskich, jakby wyjęta wprost z muzeum militariów, tyle że bardzo zaśniedziała.Klepnął otwartą dłonią w puklerz.Metal zadudnił głucho i zachrzęścił na złączeniach.Bezużyteczne żelastwo.Jedynie pas z przytroczonym doń mieczem wydawały się wykonane ze szlachetnego kruszcu.Potarł dłonią jedno z wypukłych ogniw
[ Pobierz całość w formacie PDF ]