[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Rozwód sobie wybij z głowy - powiedział normalnym głosem z wyraźną satysfakcją.- A tych wielbicieli to ja ukrócę.Dobrze wiem, co robisz.Nie raczyłam mu odpowiedzieć, bo wszystko razem było bezdennie idiotyczne i pozbawione jakiejkolwiek logiki.Jeżeli wie, co robię, nie powinien się czepiać, bo nie ma o co.Być może nasyłane na mnie typy, których zresztą dotychczas nie widziałam na oczy, z nudów sobie coś uroiły, on zaś im uwierzył.Dojdzie do tego, że nie daj Boże blondyn na skwerku odezwie się do mnie i dostanie po pysku.Przez dwa dni nie odzywaliśmy się do siebie wcale.Trzeciego dnia mąż przerwał ciszę.- Jadę zaraz do Łodzi - oświadczył bez wstępów, zajrzawszy do mojej części warsztatu.- Bądź uprzejma zawieźć mnie na dworzec.Nie protestowałam, powiedział to bowiem takim tonem, jakby wożenie go na dworzec należało do równie niewzruszonych zwyczajów jak podróże z rysunkami do Ziemiańskiego.Dworzec, chwała Bogu, wiedziałam, gdzie jest.Poza tym kilka godzin świętego spokoju bez napięcia, bez pilnowania twarzy, bez peruki na głowie wydało mi się wytchnieniem zgoła niebiańskim.Jeśli go nie zawiozę, gotów nie pojechać.- Kiedy wracasz? - spytałam po drodze z nadzieją, że może dopiero za tydzień.Spojrzał na mnie podejrzliwie.- Jak zwykle, jutro.Bardzo rano, o świcie.To mnie nie ciekawiło, o świcie nie działam.Jechałam bardzo wolno, żeby go nie zdenerwować, żeby broń Boże nie zrezygnował z podróży.- Pospiesz się, jeszcze musze kupić bilet - powiedział ze zniecierpliwieniem i nagle jakby się zreflektował.- To znaczy, jedź powoli! Nie pędź tak, nikt cię nie goni!Nie zamierzałam akurat teraz przekonywać go, że niechybnie zwariował i sam nie wie, czego chce.Spełniłam pierwsze życzenie, co sprawiło, że aż do dworca Centralnego trzymał się z całej siły tablicy rozdzielczej na zmianę zamykał i wytrzeszczał oczy, pojękiwał i syczał.- Powinieneś jeździć na tylnym siedzeniu - zauważyłam z niechęcią, zatrzymując się przed dworcem.- Po co? - zdziwił się, nagle wyzbyty lęku, najwidoczniej zaprzątnięty już czymś innym.- A.! Nie, na tylnym jest gorzej.Do jutra.*Nazajutrz rano obudził mnie dźwięk dzwonka.Wyrwana ze snu, półprzytomna, spojrzałam na zegarek.Było wpół do szóstej.Szlag mnie trafił, ale sięgnęłam po szlafrok, żeby zejść na dół odebrać ten kretyński telefon.Kiedy byłam na schodach, dzwonek znów zadzwonił i okazało się, że dźwięczy u drzwi.Z wściekłością pomyślałam, że ten idiota zapomniał widocznie kluczy, budzi mnie o obłąkanej porze i czego jak czego, ale tego mu już chyba nie daruję.Wciąż jeszcze byłam półprzytomna i nawet mi w głowie nie zaświtało, że mam własną twarz, bez maquillage'u a la Basieńka, wobec czego nie wolno mi się nikomu pokazywać.Ziewając okropnie, otworzyłam.Za drzwiami stał obcy człowiek wyglądający dość gburowato.- Są tu kury? - spytał niegrzecznym tonem.Szaleństwo zakotłowało się we mnie.Co za bydlę jakieś, budzi mnie o wpół do szóstej rano, żeby pytać o kury!!!- Nie - warknęłam, usiłując zamknąć drzwi.Facet je przytrzymał.- A co? - spytał niecierpliwie.- Krokodyle - odparłam bez namysłu, bliska uduszenia go gołymi rękami.Antypatyczny gbur jakby się zawahał.- Angorskie? - spytał nieufnie.Tego było dla mnie doprawdy za wiele.O wpół do szóstej rano angorskie krokodyle.!!!- Angorskie - przyświadczyłam z furią.- Wyją do księżyca.- Marchew jedzą?- Nie, nie jedzą.Trą na tarce! O co, u diabła, panu chodzi?!Facet wydawał się niewzruszony.- Miały być angorskie króle - oświadczył z niezadowoleniem.- Proszę.To dla kacyka.Trzeba mu odnieść jak najprędzej.Maciejak tu mieszka?Z wysiłkiem powstrzymałam się od poinformowania go, że nie Maciejak, tylko król August Adolf.- Maciejak.Tu.- No to zgadza się.Mówię, to dla kacyka, zaraz odnieść.Wbrew mojemu oporowi wepchnął mi w ręce dużą paczkę, kształtu walizki, ciężką potwornie, omal nie upuszczając mi jej na nogi.- Dla kacyka - powtórzył z naciskiem i oddalił się, zanim zdążyłam zaprotestować.Zostałam za drzwiami kompletnie ogłupiała i szaleńczo wściekła, przytłoczona ciężarem paczki, która musiała ważyć chyba ze sto kilo i która, jak zrozumiałam, zawierała marchew dla angorskich krokodyli.Po głowie błąkało mi się przeświadczenie, że załatwiono właśnie ze mną jeden z interesów męża.Cóż to za bezdenny kretyn, co za matoł, bydlę, idiota, umawia się o wschodzie słońca, a potem wyjeżdża, specjalnie po to, żeby mnie budzili! Z takim cepem nie wytrzymam ani chwili dłużej, mowy nie ma, rozwodzę się!Myśl o marchwi była tak silna, że nie zastanawiając się nad jej całkowitym brakiem sensu, zawlokłam paczkę do kuchni, z dużym trudem ulokowałam na stole, po czym wróciłam do łóżka.Mąż objawił się dopiero późnym popołudniem.Do tego czasu zdążyłam oczywiście obudzić się, oprzytomnieć i zastanowić.Ów gbur bez wychowania, który pytał o krokodyle, nie, przepraszam, o kury, przybył jednakże raczej niespodziewanie, nie będąc umówiony, inaczej bowiem mąż coś by o tym wspomniał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]