[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jeszcze tego samego wieczoru na parkiecie klu­bu Dingwall, gdzie znaleźliśmy się z Malą i Lucy, szepnął mi tę owocową okropność do ucha.Poczułem nagły przy­pływ senności i mimo że pomyślałem o stawieniu oporu, moje ręce zaczęły mnie rozbierać.Kiedy dotarły do rozpor­ka dżinsów, wyrzucono nas na ulicę.- Wstrętne chłopaczyska - odezwała się Mala z dez­aprobatą, kiedy ubierałem się nad kanałem, miotając prze­kleństwa i obietnice potwornej zemsty.- Idźcie razem do łóżka, a potem wrócimy do domu i odpoczniemy.Czy to o to chodziło? Nie.Być może.Nie.Nie wiem.Nie.Cóż to za obraz: podwójny portret samooszukiwaczy.Eliot-okultysta, który udaje akademika, i ja, być może bar­dziej prozaicznie, w szponach tajemnej miłości.Kiedy poznałem Eliota, sam byłem nieco szurnięty - cierpiałem na dysharmonię moich własnych sfer.Przyczy­nił się do tego epizod z Laurą i kilka trudnych pytań o to, gdzie jest mój dom, oraz o moją tożsamość, na które nie potrafiłem odpowiedzieć.Z wdzięcznością przyjąłem jed­ną odpowiedź, jaką była Mala, którą instynktownie podsunął mi Eliot.Dom, jak piekło, był tam, gdzie są inni ludzie.W moim wypadku domem okazała się ona.Nie przybywała z Marsa, lecz z Mauritiusa.Należała do dziewiątego pokolenia kontraktowych robotników przy­wiezionych z Indii, kiedy po zniesieniu niewolnictwa zabrakło tam rąk do pracy.W jej domu - którym była wioska na północ od Port Louis, gdzie największą budowlą jest pobielona świątyńka Wisznu - porozumiewano się diale­ktem bhodźpuri tak skreolizowanym, że nikt oprócz Hin­dusów z Mauritiusa nie jest w stanie go zrozumieć.Mala nigdy nie była w Indiach, więc to, że się tam urodziłem, spędziłem dzieciństwo i miałem tam krewnych, sprawiało, że w jej oczach byłem kimś strasznie atrakcyjnym, przyby­szem z Xanadu.„Żywił się bowiem nektarem, spijał mleko raju”.Mimo że miała, jak sama twierdziła, „skrzywienie na­ukowe”, interesowało ją pisarstwo i spodobało się jej, że próbowałem zostać pisarzem.Była dumna z „Romea i Julii z wyspy Mauritius”, jak nazywała Pawia i Wirginię Bernardina de St Pierre, i nalegała, bym to przeczytał.- Może będzie to miało jakiś wpływ.- powiedziała z nadzieją w głosie.Jak większość lekarzy, była pozbawiona pruderii i pra­ktyczna.Jako typowy osobnik ze „skrzywieniem humani­stycznym” zazdrościłem jej znajomości tego, jacy jeste­śmy w środku.Byłem przekonany, że na temat natury lu­dzkiej wie wszystko to, co ja muszę sobie wyobrażać.Nie mówiła dużo, lecz czułem, że znalazłem w niej swoją opo­kę.Poza tym nocą w jej żyłach budziły się gorące, mrocz­ne przypływy Oceanu Indyjskiego.Odnosiłem wrażenie, że denerwuje ją Eliot i moja zaży­łość z nim.Kiedy już została moją żoną - w podróż po­ślubną pojechaliśmy do Wenecji - sytuacja ta zmusiła ją do wygłoszenia długiej, jak na nią, przemowy.- Te wszystkie czary-mary! - parsknęła, dając wyraz naukowej pogardzie dla tego, co irracjonalne.- Jakie to durne!!! Uważam, że on tu za często przychodzi.On ci źle robi.Kim on w ogóle jest? Zwyczajnym angielskim pomyleńcem.Wyczuwasz mnie, sahib? Dziękujemy za nauki itede, ale teraz powinieneś go sobie odpuścić.- Walijskim pomyleńcem - poprawiłem ją, nie posia­dając się ze zdumienia.- On jest Walijczykiem.- Nieważne - rzuciła doktor (pani) Khan.- Diagnoza wciąż aktualna.Lecz ja uważałem, że w tym ogromnym intelektualnym magazynie przeróżnych odmian „wiedzy zakazanej”, któ­rego zawartością Eliot hojnie się ze mną dzielił, znalazłem inny sposób połączenia „tu i tam”, moich dwóch inności, mojej podwójnej nieprzynależności.Wydawało mi się, że w świecie magii i mocy istnieje coś w rodzaju fuzji poglądów: taki system europejsko-ameroindiańsko-orientalno-lewantyński, w który rozpaczliwie pragnąłem wierzyć.Miałem nadzieję, że z pomocą Eliota skonstruuję jakieś „zakazane ja”.Świat widzialny, którym rządził cynizm i na­palm, wydawał mi się do szczętu pozbawiony dobroci lub mądrości.Świat ukryty, gdzie nauczyciele przechadzali się z adeptami i gdzie można było dostrzec rąbki wielkich tajemnic, miał mi wskazać drogę do mądrości.Dzięki niemu chciałem osiągnąć - ulubiony termin Eliota - harmonię.Mala miała rację.On nie mógł pomóc nikomu, biedny dureń; nie potrafił nawet uratować siebie.W końcu demo­ny upomniały się o niego: Gurdżijew i Uspieński, Crowley i Bławatska, Dunsany i Lovecraft.Zepchnęły owce z wa­lijskiego wzgórza i zaatakowały jego umysł.Harmonia? Mało gdzie panował taki jazgot, jak w gło­wie Eliota.Pieśni aniołów Swedenborga, hymny, mantry, tybetańskie zawodzenia.Jaki ludzki umysł potrafiłby się obronić przed taką wieżą Babel, gdzie teozofowie spierają się z konfucjanistami, a scjentyści z różokrzyżowcami? Tu - wierni chwalą nadejście Majtreji, tam - krwiopijczy czarnoksiężnicy ciskają uroki.Wyobraźcie sobie, z jednej strony millenaryści oznajmiają koniec świata, z drugiej ukazuje się Hitler, wymachując hakenkreuzem, który w swo­jej ignorancji lub podłości nazwał imieniem symbolu do­bra: swastyka.W tej zgrai, która osaczyła chorego człowieka z Crow­ley End, nawet mój faworyt, radża Rammohan Raj, stał się jeszcze jednym głosem w kakodemonicznej ciżbie.Bang!Nareszcie cisza.Requiescat in pace.Zanim powróciłem do Walii, brat Lucy, Bill, wezwał policję, firmę pogrzebową i spędził heroiczne godziny w gościnnym pokoju, zmywając ze ścian krew i mózg.Lucy, w jasnej, letniej sukience, siedziała w kuchni i z kamien­nym spokojem popijała dżin.- Przejrzysz jego książki i papiery? - zapytała tonem, który wydał mi się słodki i obojętny.- Ja nie mogę.Powin­no tam być sporo tego Glendowera.Trzeba to uporządkować.Cały niemal tydzień pochłonęło mi to smutne odkopy­wanie nie opublikowanych myśli mojego nieżyjącego przy­jaciela.Czułem, że karta się odwróciła: ja zaczynałem być pisarzem, Eliot zaś z tym skończył.Naprawdę jednak prze­stał nim być, jak odkryłem, wiele lat wcześniej.Nie trafi­łem na żaden ślad brudnopisu o Glendowerze ani jakiej­kolwiek innej poważnej pracy.Znalazłem wyłącznie chore brednie.Bill Evans zapełnił maszynowymi i ręcznymi zapiskami Eliota trzy skrzynie od herbaty.W tych skrzyniach deli­rium odkryłem setki stron pretensjonalnych, chaotycznych obelg i ledwie rozpoczętych tyrad skierowanych przeciwko całemu światu.Znalazłem kilkanaście notatników, w któ­rych Eliot spisał wydumane wersje swojej własnej przy­szłości: od wyjątkowo wybitnej i świetlanej po nędzny żywot zapoznanego geniusza zwieńczony straszliwymi cho­robami lub śmiercią zadaną przez zazdrosnych rywali; po­tem, nieodmiennie, przychodziło uznanie całego skruszo­nego świata, który nie potrafił docenić wielkiego człowie­ka.Żałosne to były zapiski.Z jeszcze większą przykrością czytałem jego twórczość dotyczącą nas, jego przyjaciół.Dzieliła się na dwie grupy: nienawistną i pornograficzną.Znalazłem zjadliwe ataki wy­mierzone przeciwko sobie oraz całe strony pornograficz­nych opisów scen miłosnych, z udziałem mojej żony Mali, z którą „spotykał się”, zapewne dla zwiększenia ich autoerotycznego efektu, tuż po naszym ślubie.A także kiedy indziej.Na stronach poświęconych Lucy roiło się od uwag zarówno nieprzychylnych, jak i lubieżnych.Na próżno szukałem w tych skrzyniach słów przepojonych miłością.Nie mogłem uwierzyć, że ten żarliwy i pełen entuzjazmu człowiek nie miał nic dobrego do powiedzenia o życiu na tym świecie.A jednak tak było.Niczego Lucy nie pokazałem, lecz ona i tak wszystkie­go się domyślała.- Przecież tak naprawdę nie on to pisał - pocieszała mnie.- On był chory [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • necian.htw.pl