[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jennifer mogłaby umrzeć pierwsza z nas trojga albo ja mógłbym umrzeć pierwszy.Więc teraz nie ma w tym nic nowego.- Chyba nie - rzekła Mary.- Miałam jednak nadzieję, że wszystko może się stać tego samego dnia.Ujął ją za rękę.- Niewykluczone.Ale.mielibyśmy szczęście.- Poca­łował ją.- Chodźmy pozmywać naczynia.- Spojrzenie jego padło na kosiarkę.- Możemy wyrównać trawnik dziś po południu.- Trawa jest zupełnie mokra - powiedziała markotnie.Ona zardzewieje.- Potem ją wysuszymy przy kominku w hallu - obiecał Peter.- Nie dam jej zardzewieć.Dwight Towers spędził sobotę i niedzielę u Davidso­now w Harkaway, pracując od świtu do zmierzchu przy budowie płotów.Ta ciężka praca fizyczna była dla niego odprężeniem, ale stwierdził, że jego gospodarz jest wciąż zdenerwowany.Od kogoś pan Davidson usłyszał o odpor­ności królików na zakażenie radioaktywne.Królikami zbytnio się nie przejmował, gdyż w Harkaway wyjątkowo nie było nigdy królików, ale stosunkowa odporność zwie­rząt futerkowych kazała mu się zastanawiać nad losem bydła, co pociągało za sobą pytania, na które nie znajdo­wał odpowiedzi.W niedzielę wieczorem podzielił się swymi wątpliwo­ściami z Amerykaninem.- Wcale o tym nie myślałem - powiedział.- To znaczy przyjąłem, że moje szkockie angusy wykończą się w tym samym czasie, co my.Ale teraz wygląda mi na to, że one wytrzymają znacznie dłużej.Jak długo.ani rusz nie mogę się dowiedzieć.Widocznie nikt żadnych badań co do tego nie przeprowadzał.Na razie, oczywiście, karmię je sianem i kiszonką, tak jak my tutaj zawsze je karmimy aż do końca września w każdym zwykłym roku.mniej więcej pół beli siana na sztukę codziennie.Wiem już, że trzeba im dawać tyle, jeżeli chce się je utrzymać naprawdę w dobrym stanie.No, a teraz to już zupełnie jestem głupi, co będzie, kiedy żaden człowiek tu z nimi nie zostanie.To ciężki orzech do zgryzienia.- A gdyby tak otworzyć im szopę z sianem, żeby brały, ile chcą?- Myślałem już o tym, ale one by sobie nie dały rady z tymi belami.Gdyby nawet je porozrywały, to większość by potratowały i nic by z tego nie było.- Umilkł.- Łamię sobie głowę, żeby wykombinować jakiś sposób.może urządzenie automatyczne z zegarem i płot naelektryzowany.Ale jak by się na to patrzyło, to oznacza pozo­stawienie całomiesięcznej paszy na odkrytym wygonie, w deszczu.Nie mam pojęcia, co robić.- Wstał nagle.- Naleję panu whisky.- Dziękuję.niedużo.- Amerykanin powrócił do problemu siana.- Pewnie, że to trudna sprawa.Nie można nawet napisać do gazet i zapytać, jak radzą sobie inni.Dopiero we wtorek rano wyjechał od Davidsonów z powrotem do Williamstown.W stoczni dowództwo zaczynało się rozpadać pomimo wszelkich wysiłków pierw­szego oficera i szefa załogi.Dwaj marynarze nie wrócili z urlopu, jeden został zabity w czasie awantury ulicznej w Geelong, chociaż była to wiadomość nie potwierdzona.Jedenastu marynarzy, którzy awanturowali się po pijane­mu w drodze powrotnej z urlopu, czekało teraz na jego wyrok, a on nie wiedział, jak się z tym problemem upo­rać.Pozbawienie ich przepustek, gdy żadnej pracy nie było na okręcie i tylko dwa tygodnie życia im zostały, nie byłoby chyba rozwiązaniem właściwym.Zostawił win­nych w areszcie na lotniskowcu, dopóki nie wytrzeźwieli, i przez ten czas zastanawiał się, co robić z nimi dalej; potem kazał im stanąć przed sobą w szeregu na nadbu­dówce.- Nie możecie, chłopcy, żyć na dwa sposoby naraz - powiedział im.- Nikt z nas nie ma już dużo czasu, ani wy, ani ja.Dzisiaj jeszcze należycie do załogi okrętu podwodnego Stanów Zjednoczonych "Skorpion", a to jest ostatni uzbrojony okręt Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych.Możecie albo należeć do załogi tego okrętu nadal, albo też otrzymać przynoszące wam ujmę zwolnienie.Umilkł na chwilę.- Od tej chwili każdy marynarz, który wróci na pokład z przepustki pijany albo się spóźni, zostanie następnego dnia zwolniony i, powtarzam, haniebne to będzie zwol­nienie i bez żadnego pardonu.Od razu zedrę z takiego mundur i wypuszczę go do bramy stoczni jako cywila w kalesonach, a czy on w Williamstown zmarznie i zgni­je, to już Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych nie obchodzi.Słyszycie, co wam mówię, więc nad tym dobrze pomyślcie.Rozejść się.I gdy nazajutrz zdarzył się taki wypadek, w myśl swego ostrzeżenia wyrzucił tego marynarza do bramy stoczni przyodzianego tylko w koszulę i kalesony, żeby sam o sie­bie odtąd się troszczył.Dalszych kłopotów tego rodzaju już nie miał.W piątek rano wyruszył ze stoczni wczesnym rankiem, polecając kierowcy służbowego Chevroleta jechać do Melbourne na ulicę Elizabeth, gdzie był garaż Johna Osborne'a.Zastał fizyka, tak jak się spodziewał, krząta­jącego się przy swoim Ferrari; samochód wyścigowy lśnił, gotów do jazdy, ba, pod każdym chyba względem gotów do wyścigów, i to z miejsca.Dwight powiedział:- No, wpadłem tu po drodze, bo niestety nie będę mógł zobaczyć, jak pan wygra Grand Prix.Umówiłem się już na wycieczkę w góry.na ryby.John Osborne skinął głową.- Moira mi mówiła.Nałapcie mnóstwo ryb.Nie sądzę, żeby tym razem przyjechało na wyścig dużo ludzi poza zawodnikami i lekarzami.- Ja raczej przypuszczam, że zjadą się licznie.Przecież to Grand Prix.- To może być dla wielu ostatni weekend spędzony w dobrym zdrowiu.Więc na pewno znajdą sobie ciekaw­sze rozrywki.- Peter Holmes.będzie tam?- Nie - odrzekł fizyk.- On tę sobotę poświęci na prace w ogrodzie.- Zawahał się.- I ja nie powinienem tam jechać.- Pan nie zna ogrodu.Fizyk uśmiechnął się z przymusem.- Nie, ale mam starą matkę, a ona ma pekińczyka.Właśnie sobie uświadomiła fakt, że ten mały Ming prze­żyje ją o kilka miesięcy, i teraz drętwieje na myśl, co z nim będzie.- Urwał.- Piekielne czasy.te dni.Ode­tchnę, kiedy to wszystko się skończy.- Nadal pan twierdzi, że przy końcu tego miesiąca?- Wcześniej dla większości z nas.- John Osborne dorzucił coś zniżonym głosem, po czym znów głośno powiedział: - Niech pan to zatrzyma przy sobie.Dla mnie to już będzie jutro po południu.- Mam nadzieję, że nie - rzekł Amerykanin.- Ponie­kąd chcę zobaczyć pana z tym pucharem.Fizyk tkliwie spojrzał na samochód.- Jest dostatecznie szybki - powiedział.- Wygrałby na pewno, gdyby miał przyzwoitego kierowcę.Ale kierowcą jestem ja, i to właśnie jego minus.- Będę trzymał kciuki zaciśnięte.- Dobrze.Niech mi pan przywiezie stamtąd pstrąga.Amerykanin wyszedł z garażu i wrócił do swego samo­chodu nie wiedząc, czy już nie po raz ostatni widział się z Johnem Osborne.- Jedziemy - powiedział starszemu marynarzowi przy kierownicy - na farmę pana Davidsona, do Harkaway pod Berwick.Tam, gdzieśmy już jeździli.Usiadł na tylnym siedzeniu i zaczął bawić się wędką Juniora, kiedy wyjeżdżali z miasta; oglądał ulice i domy, które mijali w szarości zimowego dnia.Wkrótce, może za miesiąc, nie będzie tu nikogo, żadnych żywych stwo­rzeń z wyjątkiem kotów i psów, mających niedługie odro­czenie.I wkrótce potem ich też nie będzie; pory ro­ku będą przemijać, zmieniać po swojemu te domy i te ulice.A później z biegiem czasu natężenie promienio­wania zmaleje również; skoro okres połowicznego rozpa­du kobaltu trwa około lat pięciu, to na tych ulicach, w tych domach będzie można znów mieszkać za lat dwadzieścia, prawdopodobnie nawet wcześniej [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • necian.htw.pl