[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mam tu najpiękniejszy komplet narzędzi, jaki sobie może wymarzyć technik, i ten mnie zawodzi.Zamiast śrub są tam nader dowcipne połączenia — wyjął z kieszeni dwa kawałki metalu.— Proszę, panie profesorze.Były to dwa bolce, jakby ze stali.Inżynier zetknął je płaskimi końcami i przekręcił o sto osiemdziesiąt stopni.— Spróbuj je pan teraz odłączyć.Twarz staruszka poczerwieniała.— A to co za czary!Inżynier znowu przekręcił bolce w osi długiej i odłączył bez żadnego wysiłku.— Jest to jakiś rodzaj przyciągania: w pozycji takiej — demonstrował — nie działają żadne siły.Jeżeli jednak przekręcimy je, ot tak, nie można ich rozerwać.— Nie można palcami — zauważył Frazer — ale w imadle…— Mam już taką parę, próbowałem — zauważył inżynier.— I wie pan co? Oto są: w maszynie na rozciąganie poddałem je ciągnieniu pięćdziesięciu tysięcy kilogramów i przerwały się, ale nie w miejscu zetknięcia, lecz przy główce.Jednorodny materiał pękł, a miejsce prostego styku wytrzymało! — Rzucił ułamki na stół.— To mi wynalazek.Nie trzeba żadnych śrub ani muter, jeden ruch i trzyma jak spojone.— Jak pan sądzi, jaki jest mechanizm? — spytał Gedevani.— To raczej pańska dziedzina… Ja myślę, że to jest jakby magnes, dwa magnesy, w tej pozycji przyciągają się… ale co tam — machnął ręką — tysiące takich drobnostek jest w tej piekielnej maszynie, nie wiadomo, od czego zacząć.Gdzie jest doktor?— Mówił mi, że idzie do laboratorium — powiedziałem.— Ach, tak, to ta gruszka centralna… To jest dopiero zagadka, bo te mechaniczne sztuki to jeszcze można ostatecznie zrozumieć…— Proszę panów — powiedział profesor — obecnie podzielimy się na grupy.Panowie inżynierowie i doktor będą próbowali poznać elementy konstrukcji i działania maszyny i jej żywego organizmu, a my — zwrócił się do Frazera, Gedevaniego i mnie — zastanowimy się nad metodami porozumiewania z naszym gościem, o ile da się go, po unieszkodliwieniu, ożywić…Kiedyśmy zasiedli wygodnie w fotelach, profesor spojrzał na nas trzech i powiedział:— Moi panowie, wygląda tak, jakbyśmy już naszego przybysza z Marsa ujarzmili.Być może, że poddajecie się tego rodzaju złudzeniom.Ja jednak sądzę, że ta część zadania, która teraz przypadła nam w udziale, będzie trudniejsza od pierwszej, chociaż, być może, mniej niebezpieczna.Chodzi o to, że zawsze łatwiej jest niszczyć, niż budować.To jedno.A drugie, to sprawa wspólnego języka.Co pan o tym sądzi? — zwrócił się do mnie.Zdziwiłem się.— Pochlebia mi to, panie profesorze, że pan się do mnie zwraca, ale nie sądzę, żebym był pierwszym…— Bez frazesów, drogi panie, bez frazesów.Właśnie to, że pan jest nieuprzedzony i może nie tak objuczony balastem wiedzy jak my, ułatwi panu z pewnością wiele.Obserwowałem pana w różnych sytuacjach i widziałem, że oprócz świeżości sądu, która pana cechuje, posiada pan też bardzo, powiedziałbym, oryginalne myśli.Ukłoniłem się.— Ja myślę, proszę panów, że trzeba by zacząć od języka geometrycznego, koła koncentryczne, jakieś proste równania, jak ów sławny Pitagoras, oto początek.— Myślałem o tym — odezwał się Frazer — ale to jest właśnie początek.Co dalej?— To zależy od jego reakcji.Po pierwsze, w jaki sposób on może nam dawać znać o sobie? Czy on w ogóle widzi w naszym rozumieniu tego słowa? Jakie części widma świetlnego są dla niego widoczne i jakie są jego reakcje, to jest sposób uzewnętrzniania procesów życiowych, które w nim zachodzą?Profesor przecierał płatkiem okulary, wsadził je na nos i patrzył na mnie długą chwilę.Przypomniałem sobie lata szkolne i skurczyłem się.Może palnąłem jakieś głupstwo?— Widzę, że pana nie doceniałem — odezwał się staruszek.— Tak, tak, zaczynam się starzeć… Pan mi przypomniał to, co mówiłem wczoraj: słowa Newtona, prawda? Nie przerywaj pan, nie chodzi o intencję.Trzeba nam najpierw go poznać, zanim zechcemy poznać się z nim.To jest prawdziwe „Ding an sich” Kanta, oto sęk.W tej chwili nad konsolą kominka zaświecił czerwony sygnał.Frazer przystąpił do niszy i zdjął słuchawkę telefonu.— To doktor — zwrócił się do nas.— Wzywa nas do laboratorium.Może jakieś nowości, już schodzimy — dodał, zwracając się do słuchawki.Wstaliśmy wszyscy.Mr Gedevani wyjął z kieszeni szczoteczkę, oczyścił swoją marynarkę, spojrzał badawczo w lustro, które wisiało między szafami, i skierował się do drzwi.Poszliśmy za nim.W laboratorium był tylko doktor.Na długim stole stało kilka aparatów, a tajemnicza czarna gruszka umocowana w statywie jak jakiś trujący, ale już nieszkodliwy owoc, połączona była, jak zauważyłem, z czułym galwanometrem.— Ciekawa rzecz: on wydziela słabe prądy jak pobudzona, żywa plazma — zwrócił się doktor do nas.— Prądy podobne do tych, jakie daje pobudzony mózg ludzki.Trzeba będzie złożyć dobry i czuły aparat zapisujący.Być może, że to będzie droga do zrozumienia go: proszę popatrzeć.Doktor wziął do ręki małą latarkę elektryczną i zaświeciwszy ją, zbliżył do tej części gruszki, która posiadała podziurkowane przezroczyste okienko.W chwili, gdy padł na nie promień świetlny, strzałka galwanometru zakołysała się kilka razy dość silnie.— Typowa reakcja fototropiczna — powiedział doktor.Profesor wydawał się mało zachwycony.— Ja myślę, że tą drogą trzeba długich żmudnych badań.Co pan chce zrobić?— Będę eksponował przed okienkiem światło różnego natężenia, potem kolory, odcienie, wreszcie może rysunki jakieś i badał reakcję.— Elektryczną, naturalnie?— No tak, chwilowo co innego jest niemożliwe.Panowie widzą: gruszka posiada na dole dwadzieścia siedem cienkich drucików, jakby kabli, które łączą się z odpowiednimi gniazdkami rozetki w maszynie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]