[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale grunt, że teraz sobie odpoczniemy.W otwartych drzwiach zjawiła się barczysta sylwetka kierownika schroniska.Profesor uchylił melonika.- Dobry wieczór - powiedział uprzejmie.- Prosimy o nocleg dla dziewiętnastu ludzi.- Pan chyba żartuje - odparł kierownik i spojrzał niezbyt przychylnie na gromadę młodych ludzi.- Nie ma ani jednego miejsca.Od dziś całe schronisko jest zajęte na sympozjum Towarzystwa Hodowli KanarkówHarceńskich.Bardzo mi przykro, ale nic na to nie poradzę.- - Przepraszam - rzekł profesor.- Czy to jest schronisko?- Nie widać tego?- No to my prosimy o schronienie przed nocą, która zastała nas w górach.- Porządni ludzie nie chodzą nocami po Tatrach.A co hodujecie?Baltazar Gąbka poskubał w zamyśleniu swą bródkę.- Hm.Można powiedzieć, że hodujemy nowe myśli, hipotezy naukowe, młode pokolenie badaczy.- Ale nie hodujecie kanarków - uciął dyskusję zniecierpliwiony już kierownik.- U mnie trzeba zamawiaj miejsca na pół roku naprzód.Żyjemy w epoce planowania.Spróbujcie szczęścia na Kalatówkach, ale nie wiem, czy coś uzyskacie, bo tam jest znowu kursokonferencja magików cyrkowych.Żegnam!Trzask zamykanych drzwi stanowił bezapelacyjne zakończenie rozmowy.- I co teraz? - westchnął Piotr, żegnając się w myśli z dobrą kolacją i wygodnym noclegiem.Gąbka rozłożył ręce.- Moi kochani - rzekł do swych towarzyszy.- Czuję, że w ten sposób zajdziemy aż do Krakowa.Zresztą lepiej iść, niż siedzieć.Pogoda sprzyja.Jakby na potwierdzenie tych słów spoza gór wychylił się rąbek wschodzącego księżyca.Profesor poprawił plecak na ramionach i wymachując zwiniętym parasolem ruszył na czele orszaku.Rozdział XIIMR JOE PIETRUSZKA W AKCJIJoe Pietruszka obudził się wczesnym rankiem.Podszedł w pantoflach do okna i otworzył je na oścież.Zgodnie z wydanym wczoraj rozkazem „Gwiazda Barpiwonii” stała już pod żaglami.Na maszcie łopotała tradycyjna flaga piracka, zacerowana i wyprasowana osobiście przez czcigodną małżonkę szefa.Joe włączył radio, aby wysłuchać komunikatu o pogodzie.Wszystko zapowiadało się jak najlepiej.Nad Barpiwonią panował rozległy wyż, wiatry były pomyślne, a stan morza wprost idealny.Pietruszka ogolił się starannie i włożył na siebie admiralski mundur, przechowywany w szafie na specjalnie uroczyste okazje.Nikt będący przy zdrowych zmysłach nie zaprzeczyłby, że wyprawa po Smoka Wawelskiego w pełni zasługiwała na takie miano.Po spożyciu śniadania urozmaiconego butelką rumu Joe zatrzasnął zamek podręcznej walizki mieszczącej kolekcję noży i nacisnął guzik dzwonka.W drzwiach stanął Bob-Dziecina.Mimo wczesnej pory wyglądał świeżo i elegancko, co samo już świadczyło o wyjątkowości tego dnia, noszącego datę 13 sierpnia 1978 roku.Promienie słońca odbijały się od wypolerowanej lufy pistoletu i od drewnianej nogi, pociągniętej bezbarwnym lakierem.Czerń opaski na lewym oku Boba mogłaby śmiało konkurować z czernią jego pirackiego sumienia, jeśli Bob posiadałby coś w tym rodzaju.- Wóz gotowy? - zapytał Joe.- Tak jest, szefie - odparł Bob.- Był tylko mały kłopot z paskiem klinowym, który musiałem wyklinować, ponieważ się zaklinował.- Znieś mi walizkę - rozkazał Pietruszka.- I pamiętaj, że gdyby był jakiś telefon, masz mówić, że popłynąłem na połów rekinów.Ani słowa o prawdziwym celu wyprawy!- Ma się rozumieć.Tajemnica służbowa.- Idziemy.Po chwili czerwony samochód marki „Retro”, model 1914 r., minął bramę ogrodu i ruszył w kierunku niedalekiej przystani.Jego drogę znaczyły głośne wybuchy spalin i przeraźliwy pisk hamulców na ostrych zakrętach szosy.Bob-Dziecina pomachał ręką i krzyknął na pożegnanie:- Złam kark, szefie!Była to tradycyjna formuła używana od wieków na Barpiwonii w chwilach szczególnie ważnych i podniosłych.Bob zamknął bramę i wrócił do willi, aby jak co dzień rozpocząć swą pracę przy sekretarskim biurku.Spojrzawszy z odrazą na stos papierów pomyślał nie bez melancholii:- Gdybym był młodszy, wszedłbym teraz z szefem na pokład, aby przeżyć jeszcze jedną przygodę mego pirackiego żywota.O tej samej porze Smok zasiadł do porannej beczki mleka, a profesor Gąbka pochylił się w swym laboratorium nad próbką zawierającą mieszaninę baltazaronu ze spalinami fiata.Książę Krak rozłożył na swym biurku katalog zabytków Wawelu, a mistrz Bartolini zjawił się w kuchni swej restauracji, aby wydać kuchcikom dyspozycje na dzień bieżący.Krótko mówiąc, rozpoczął się normalny dzień pracy, pod słońcem świecącym od samego rana w sposób zdolny zaspokoić najwybredniejsze wymagania.Wszedłszy na pokład statku, Joe znalazł się przed frontem stojącej na baczność załogi.- Czołem, chłopcy! - zawołał mocnym głosem.- Człem-ko-szef! - wrzasnęli piraci, co miało oznaczać: czołem, kochany szefie.Głośny okrzyk spłoszył stado sępów, które obsiadły reje statku w oczekiwaniu na rychły żer, oraz obudził czarnego kota drzemiącego na kapitańskim mostku.Bosman Zęza, pełniący ochotniczo funkcję kierownika chóru, dał znak batutą - i z trzydziestu męskich piersi wydarły się słowa starożytnego hymnu piratów:Na wyścigi z huraganem,Niespokojnym Oceanemnasza łajba rusza w dal!Nad spienionych wód odmętemhuczą żagle w mig rozpięte,ostrych noży błyszczy stal.Pod zwałami groźnych chmurbrzmi pirackich głosów chór,miauczy głośno czarny kot.W bryzgach fal i pisku mew,na korsarskiej pieśni zew,płynie duma wszystkich flot!Wypijemy z beczki rum,poczujemy we łbach szum,zdobędziemy cały świat!Kiedy wrogów braknie już,gdy się stępi ostry nóż,nasz kapitan będzie rad!Gdy przebrzmiały ostatnie słowa hymnu, rozległ się przeraźliwy szczęk blaszanych kubków, przy których pomocy piraci w mig opróżnili dużą beczkę rumu, wytoczoną uprzednio na pokład.Przez ten czas Pietruszka zdążył wyjść na mostek i przyłożywszy do ust tubę ze starego gramofonu, wydać komendę:- Na stanowiska!Zazgrzytał łańcuch wyciąganej kotwicy, statek obrócił się dziobem ku pełnemu morzu, a wiatr wypełnił żagle.Gdy „Gwiazda Barpiwonii” minęła falochron, zagrzmiało dwadzieścia jej dział, ustawionych wzdłuż obydwu burt.Dla ścisłości należy dodać, iż trzy armaty rozsypały się w drobne kawałki, ale nie było w tym nic dziwnego, jako że wypożyczono je z muzeum
[ Pobierz całość w formacie PDF ]