[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Wstawaj! - rozkazał wielkolud.- Na nóżki, Lordzie Jimie.- Nie mogę - wyszlochał Johnny Marinville, podciągając nogi do piersi i krzyżując ręce na podbrzuszu.Była to pozycja obronna, którą pamiętał jak przez mgłę, z epo­ki konwencji demokratów w Chicago w sześćdziesiątym ósmym, a nawet z jeszcze wcześniejszych czasów, z wykładów, na które chodził w Filadelfii, przed pierwszymi Marszami Wolności w Missisipi.Miał zamiar wziąć udział w którymś z nich - nie tyle z powodu wagi sprawy, co dlatego, że były wspaniałym materiałem literackim, ale coś w końcu stanęło mu na drodze - prawdopodobnie na widok uniesionej spódniczki stanął mu po prostu fiut.- Wstawaj, ty kupo gówna.Jesteś teraz w moim domu, w do­mu wilka i skorpiona.Lepiej o tym nie zapominaj.- Nie mogę, mam złamaną nogę, Jezu Chryste, tak potwornie mnie pobiłeś.- Nie złamałem ci nogi i jeszcze nie wiesz, co to znaczy bicie.Wstawaj.- Nie dam rady, naprawdę.Wystrzał ogłuszył go, świst rykoszetującej kuli brzmiał jak bzyczenie gigantycznej pszczoły.Johnny zerwał się na równe nogi, nim jeszcze uświadomił sobie, że nie jest całkiem martwy.Stał okrakiem na białej linii, kiwając się w przód i w tył jak jakiś cholerny pijak.Dolną część twarzy zalaną miał krwią.Przylepił się do niej piasek, rysując kropki i przecinki na jego policzkach i brodzie.- Hej, ważniaku, zlałeś się w portki - ucieszył się gliniarz.Johnny spojrzał w dół i stwierdził, że ma on całkowitą rację.“Choćbyś strząsał trzy tygodnie.” - pomyślał.Lewe udo pul­sowało mu bólem niczym zgniły ząb.Tyłek miał nadal zdrętwiały, czuł go jako kawał zamarzniętego mięsa.Chyba jednak powinien podziękować za to Bogu - biorąc pod uwagę okoliczności.Gdyby dostał kopa nieco niżej, prawdopodobnie byłby spara­liżowany.- Jesteś kiepską karykaturą pisarza i kiepską karykaturą czło­wieka - zawyrokował gliniarz.W jednej ręce trzymał wielki rewolwer, w drugiej torbę z trawką.Przyjrzał się jej i potrząsnął głową z obrzydzeniem.- Świadczą o tym nie tylko słowa, lecz także gęba, która te słowa wypowiedziała.Gdybym musiał dłużej przyglądać się tej bezczelnej, samolubnej gębie, prawdopodobnie zabiłbym cię tu i teraz.Nie byłbym w stanie się opanować.Kojoty wyły gdzieś, daleko, auuuu.auuuu., brzmiało to jak fragment ścieżki dźwiękowej z jakiegoś filmu z Johnem Wayne'em.- Wystarczy to, co zrobiłeś - wydyszał Johnny.Gliniarz skrzywił wargi w uśmiechu.- Nie, nie wystarczy - powiedział.- Ale nos to przynaj­mniej dobry początek.Doprawdy, teraz wydajesz się przystoj­niejszy.Niewiele, lecz jednak.- Otworzył tylne drzwi radiowozu, Johnny tymczasem zastanawiał się, ile trwała ta komedyjka.Nie miał zielonego pojęcia, ale przedstawienia nie zakłócił żaden samochód.Żaden samochód! - Wsiadaj, ważniaku!- Dokąd mnie zabierasz?- A jak sądzisz, dokąd można zabrać takiego samolubnego czerwonego jajogłowego dupka jak ty? Idziesz za kratki.Wsiadaj do wozu.Johnny wsiadł do wozu.Wsiadając, dotknął prawej wewnętrznej kieszeni skórzanej motocyklowej kurtki.Telefon komórkowy był na miejscu.5Nie mógł siedzieć na tyłku, tyłek zanadto go bolał, więc usiadł na prawym pośladku, jedną ręką osłaniając złamany nos.Czuł go niczym coś żywego i złośliwego, coś zatapiającego mu w ciało długie, zatrute macki, ale ból ten dał się przynajmniej zignorować.Boże, spraw, by telefon działał - modlił się do Boga, z którego kpił przez niemal całe swe dorosłe życie, po raz ostatni w opo­wiadaniu “Pogoda z nieba”, opublikowanym w Harper's i w za­sadzie pochlebnie przyjętym przez krytykę.- Boże, proszę, spraw, by ten cholerny telefon działał, i Boże, proszę Cię jeszcze, żeby Steve nadstawiał uszu.Nagle zdał sobie sprawę, że ustawił wóz kawał drogi przed koniem, więc dodał trzecią prośbę: Boże, błagam, daj mi w ogóle szansę na rozmowę, daj mi szansę, dobrze?Jakby w odpowiedzi na tę ostatnią część modlitwy gliniarz minął drzwi kierowcy i nie oglądając się za siebie, podszedł do harleya.Włożył kask, wspiął się na siedzenie - był cholernie wysoki, więc właściwie wcale nie musiał się wspinać, wystar­czyło, że odrobinę podniósł nogę.Ryknął silnik.Glina siedział na motorze z obiema nogami opartymi na szosie; wydawało się, że przyciska motor do ziemi swym ohydnym cielskiem.Przegazował silnik kilka razy, jakby podobał mu się jego dźwięk, po czym wyprostował maszynę, złożył podpórkę i stopą wrzucił pierwszy bieg.Ruszył bardzo ostrożnie - Johnny'emu przy­pominał jego samego, kiedy wyprowadził harleya z garażu i po raz pierwszy od trzech lat wyjechał nim na zatłoczoną ulicę.Z ręką na hamulcu, przebierając nogami, uważnie wpatrując się w ziemię, wielkolud sprowadził motor z drogi.Kiedy znalazł się na pustyni, przyspieszył, płynnie zmieniając biegi i sprawnie omijając kępy krzaczków.Obyś trafił w norę świstaka, ty sadystyczny sukinsynu - po­myślał Johnny.- Obyś wleciał na coś twardego.Obyś się spalił!- Nie trać na niego czasu - wybełkotał.Kciukiem rozpiął prawą kieszeń kurtki.Wyjął motorolę (agent, Bili Harris, podsunął mu pomysł kupienia telefonu komórkowego, był to prawdopodobnie jedyny dobry pomysł jego agenta w ciągu ostatnich czterech lat).Otworzył ją.Wpatrywał się w wyświetlacz, wstrzymując oddech i modląc się o S i dwie kreski.Boże, proszę Cię, Boże - prosił w duchu.Po policzkach spływał mu pot, zmieszany z krwią ze spuchniętego, rozbitego nosa.- Musi być S i dwa paski, inaczej mogę zrobić sobie z niego czopek!Telefon pisnął.Po lewej stronie wyświetlacza pojawiło się S - Service - i.jedna kreska.Zaledwie jedna kreska.- Nie, proszę! -jęknął Johnny.- Boże, proszę, nie rób mi tego, jeszcze jedna, jeszcze jedna, Boże, proszę!Rozpaczliwie potrząsnął telefonem.i zorientował się, że za­pomniał wyciągnąć antenę.Wyciągnął ją, nad pierwszym pojawił się drugi pasek, zamigał, zniknął, pojawił się z powrotem i został.Migał, ale był na miejscu.- Tak! - szepnął Johnny z wdzięcznością.- Och, tak! Gwałtownym gestem podniósł głowę.Spojrzał za okno.Zalane potem oczy spoglądały spoza kosmyków siwych włosów - krew miał teraz także we włosach - jak ślepia wyglądającego z nory zaszczutego zwierzęcia.Gliniarz zatrzymał się jakieś trzysta met­rów dalej, wśród odłamków skalnych zaścielających zbocze nie­wielkiego pagórka.Zsiadł z harleya i po prostu go puścił.Moto­cykl przewrócił się, silnik prychnął i stanął.Nawet w tej niewesołej sytuacji Johnny poczuł ukłucie złości.Harley przewiózł go w po­przek Ameryki, jego wspaniały amerykański silnik nie przerwał nawet na ułamek sekundy.Nikomu nie wolno traktować go z tak bolesnym, bezmyślnym okrucieństwem.- Ty zwariowana kupo gówna! - szepnął.Pociągnął nosem wciągając krew, wypluł gęstą, zmieszaną ze śliną maź na zaśmieconą papierami podłogę radiowozu i jeszcze raz przyjrzał się telefonowi.W dolnym rzędzie, drugi od prawej, znajdował się przycisk NAME/MENU.Steve zaprogramował mu tę funkcję tuż przed początkiem wyprawy.Johnny wdusił przycisk, na wyświetlaczu pojawiło się nazwisko BILL.Przycisnął jeszcze raz.TERRY.Jeszcze raz.JACK - Jack Appleton, jego redaktor w FS & G.Jasna cholera, dlaczego Steve wprowadził telefony wszystkich tych ludzi przed swoim numerem? Od Steve'a zależało przecież jego życie.Szalony gliniarz zdjął kask.Zaczął kopniakami zasypywać piaskiem pięknego harleya'86.Z tej odległości wyglądał jak dziecko, które dostało ataku szału.Bardzo dobrze [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • necian.htw.pl