[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Proszę cię, dla dobra rodziny, którą obaj kochamy, powiedzmi o ustaleniach.Zastanawiam się przez chwilę, gdyż wiem, że muszę to ująć dokładnietak, jak należy.- Wujku Jacku, posłuchaj.Doceniam to, że jesteś tu z nami i jestempewien, że cała rodzina także.Wiem też, że wiele by to znaczyło dla mojegoojca.Proszę, uwierz mi, że pomógłbym ci, gdybym tylko potrafił.Ale ja poprostu nie wiem, o czym mówisz.- Czuję, że nie wychodzi to tak, jak powin-no.- Gdybyś tylko mi powiedział, o jakie ustalenia ci chodzi.- Doskonale wiesz, o co mi chodzi.- Te słowa wypowiedziane są twar-dym tonem, z odrobiną żaru, który widziałem przed chwilą, dostateczną, byprzypomnieć mi, że mam do czynienia z niebezpiecznym człowiekiem.Robisię coraz ciemniej, a w głowie zaczyna mi huczeć.- Doceniasz, że tu jestem?Doskonale.Ja natomiast doceniłbym informację.- Nie mam żadnych informacji! - W końcu wybucham, bo nic tak niebudzi mojej wściekłości, jak protekcjonalny ton.- Powiedziałem ci już, żenie mam najmniejszego pojęcia, o czym mówisz! - Moje słowa brzmią takgłośno, że głowy żałobników, którzy jeszcze nie zdążyli odjechać, odwracająsię w naszym kierunku, a ochroniarz sprawia wrażenie, jakby miał zarazchwycić wujka Jacka i uciekać.Kątem oka dostrzegam, że Kimmer zmierzaku nam twardym krokiem.Uświadamiam sobie, że lepiej skończyć tę roz-mowę, zanim do nas dotrze.- Przepraszam, że podniosłem na ciebie głos,ale naprawdę nic nie mogę zrobić, żeby ci pomóc.Zapada dłuższa chwila ciszy, gdy jego dziwnie roztańczone oczy starająsię przechwycić mój wzrok.Potem potrząsa głową i zaciska wąskie wargi.-Zadałem swoje pytanie - szepce, być może do siebie.- Ostrzegłem cię.Zro-biłem to, po co przyjechałem.- Wujku Jacku.- Talcotcie, muszę jechać.- Jego palące spojrzenie spoczywa przezchwilę na Addisonie stojącym o dziesięć kroków dalej.Mój brat marszczybrwi i obraca się w naszym kierunku, jakby zdawał sobie sprawę, że jestobserwowany.Jack Ziegler przysuwa się do mnie bliżej, być może w obawieprzed podsłuchaniem.Potem wychudła ręka znów błyskawicznie się wysu-wa, a ja odruchowo robię krok w tył.Jednak tym razem tylko podaje mimały biały kartonik.- Strzeż się tych innych, o których ci mówiłem.A kiedydojdziesz do wniosku, że chcesz porozmawiać o.o tych ustaleniach.mu-sisz do mnie zadzwonić.Pomogę ci, w czym tylko będę mógł.- Czeka chwilę,marszcząc brwi.- Zazwyczaj nie składam takich obietnic, Talcotcie.Wreszcie zrozumiałem.Oczekuje, żebym mu podziękował.Nie znoszętego.- Rozumiem - to jedyne, do czego potrafię się zmusić.Wyłuskuję wizy-tówkę z jego palców.- Mam nadzieję - odpowiada ze smutkiem - bo nie chciałbym, by stałaci się krzywda.- Nagle uśmiecha się, wskazując ruchem głowy nadchodzącąKimmer.- Tobie albo twojej rodzinie.Nie wierzę własnym uszom i nagle widzę, że czerwień staje się bardzowyrazna i jasna.Kiedy się odzywam, mój głos brzmi jakbym z trudem łapałpowietrze.- Czy ty.Czy to grozba?- Oczywiście, że nie, Talcotcie.- Nadal się uśmiecha, lecz bardziej toprzypomina brzydkie rozchylenie ust niż oznakę radości.- Ostrzegam ciętylko przed tym, co myślą inni.Dla mnie obietnica jest obietnicą.Obiecałemcię chronić i tak też postąpię.- Wujku Jacku, ja doprawdy nie wiem, co.- Starczy już - przerywa mi ostro.- Zrobisz to, co musisz.Nie pozwólnikomu odwieść się od tego.- Przez dłuższą chwilę jego ciemne, obłąkaneoczy wwiercają się w moje, tak, że czuję zawroty głowy.Mam wrażenie, jak-by jego szaleństwo pokonało dzielącą nas odległość i przedostawało się ponerwie wzrokowym aż do mojego mózgu.A potem, zupełnie niespodziewa-nie, Jack Ziegler odwraca się do mnie plecami.- Panie Henderson, idziemy- rzuca do ochroniarza, który obdarza nas jeszcze ostatnim podejrzliwymspojrzeniem, po czym również się odwraca.Pan Henderson podtrzymujeswego pana.Oddalają się zacienioną ścieżką pomiędzy ciągnącymi się w dalnagrobkami, skręcają i po chwili nikną w mroku, jakby byli duchami, któ-rych czas w świecie żywych dobiegł końca i muszą wrócić pod ziemię.Nadal całkowicie oszołomiony, czuję na ramieniu uspokajającą dłoń Ad-disona.- Zwietnie się spisałeś - mówi cicho, być może domyślając się, żewcale nie jestem o tym przekonany.- On jest po prostu stuknięty-- To prawda.- Postukuję się wizytówką po zębach.- To prawda.- Wszystko w porządku?- Oczywiście.Mój brat rzuca mi przeciągłe spojrzenie, po czym wzrusza ramionami.-Zobaczymy się w domu - obiecuje i wyrusza na poszukiwanie swojej dzi-wacznej małej poetki.Ja podchodzę bliżej do grobu, bo jakoś trudno miuwierzyć, że ojciec przeleżał spokojnie całą wymianę zdań z wujkiem Jac-kiem.To chyba najlepszy dowód, że naprawdę nie żyje.- O co właściwie chodziło? - pyta Kimmer, która zbliżyła się akurat domojego boku.- %7łebym to ja wiedział.- Zastanawiam się, czy przekazać jej nowiny oMarcu Hadleyu, ale postanawiam z tym poczekać.Lepiej, żeby była przy-jemnie zaskoczona niż gorzko rozczarowana.Kimmer marszczy brwi, po czym całuje mnie w policzek, chwyta mojądłoń i prowadzi w dół zbocza.Jednak kiedy jedziemy limuzyną na ShepardStreet i ściskam zimną dłoń mojej żony, przez skołatany umysł przebiegająmi jak mantra słowa Jacka Zieglera: Inni.Strzeż się tych innych.Ostrze-gam cię tylko przed tym, co myślą inni
[ Pobierz całość w formacie PDF ]