[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przy każdym jego słowie kowal skwapliwie kiwał głową, a jego oczy napełniały się smutkiem i rozpaczą.- Zakon, znaczy się.- wymamrotał.- Niech to cholera.Racz wybaczyć, wielmożny panie.Zakon.A co to takiego, szarzy czy jak?- Skądże - powiedział Rumata przyglądając mu się z zaciekawieniem.- Szarych chyba powybijali To są mnisi.- To ci dopiero Szarych, znaczy się, też.Ale ci Zakon! Że szarych wytłukli, to po prawdzie dobrze.Ale co się nas tyczy, jak wielmożny pan uważa? Da się jakoś żyć, hę? Pod tym Zakonem?- Dlaczego nie? - odparł Rumata.- Zakon też musi jeść i pić Przyzwyczaicie sięKowal ożywił się.- I ja tak myślę, że się przyzwyczaimy.Najlepiej: nie tykaj nikogo, to i ciebie nie tkną, hę?Rumata pokręcił głową.- No nie.Tacy ostrożni to przeważnie pierwsi idą pod nóż.- To też prawda - westchnął kowal.- Tylko gdzie się podziejesz, człowieku.Sam jestem jak kołek w płocie i jeszcze ośmioro drobiazgu trzyma się moich portek.Och, matko kochana, żeby choć mojego majstra zatłukli, był oficerem u szarych.Jak wielmożny pan myśli, mogli go zatłuc? Byłem mu winien pięć dukatów.- Nie wiem.Może i zatłukli.Ale wiesz co, kowalu, zastanów się lepiej nad czym innym.Mówisz, żeś sam jak kołek w płocie, a takich kołków jak was w mieście przynajmniej dziesięć tysięcy.- No to co?- No właśnie pomyśl nad tym - odparł gniewnie Rumata i poszedł dalej.Akurat, już on coś skombinuje.Jeszcze na to grubo za wcześnie.A zdawałoby się, że nic prostszego - dziesięć tysięcy takich młociarzy może w porywie wściekłości z każdego zrobić placek.Cóż, kiedy właśnie tej wściekłości w nich jeszcze nie ma.Jedynie strach.Każdy sobie rzepkę skrobie.Krzaki dzikiego bzu na skraju uliczki zaszeleściły i wyczołgał się z nich don Tameo.Ujrzawszy Rumatę krzyknął radośnie, zerwał się na nogi, zatoczywszy się przy tym solidnie, i ruszył ku niemu wyciągając umazane ziemią ręce.- Mój szlachetny don Rumata! - wołał.- Jakże się cieszę! Widzę, że pan też do kancelarii?- Zgadł pan, czcigodny don Tameo - odpowiedział Rumata zręcznie uchylając się od uścisku.- Pozwoli pan, że się przyłączę?- Poczytam to sobie za honor.Wymienili ukłony.Widać było, za don Tameo zaczął już od wczoraj, a do końca jeszcze mu daleko.Wyciągnął z kieszeni szerokich żółtych spodni szklaną flaszę misternej roboty.- Może i pan? - zaproponował uprzejmie.- Dzięki - odparł Rumata.- Rum! - oznajmił don Tameo.- Oryginalny rum z metropolii.Dałem za niego dukata.Zeszli na zsypisko i zatykając nosy brnęli przez sterty odpadków, przeskakując padlinę, cuchnące kałuże, rojące się od białych robaków.W powietrzu aż huczało od nieustannego brzęczenia miriadów szmaragdowych much.- To dziwne - rzekł don Tameo zakręcając flaszę - nigdy tu jeszcze nie byłem.Rumata zbył to milczeniem.- Don Reba zawsze wzbudzał we mnie podziw - ciągnął don Tameo.- Byłem pewny, że w końcu obali niewydarzonego monarchę, utoruje nowe drogi i otworzy przed nami olśniewające perspektywy.- Z tymi słowami wjechał nogą w żółtozieloną kałużę, ochlapał się od stóp do głów i żeby nie upaść, przytrzymał się Rumaty.- Tak! - podjął znów, gdy wydostali się na twardy grunt.- My, młoda arystokracja, zawsze będziemy u boku don Reby! Nareszcie przyszła upragniona folga.Niech pan sam przyzna, don Rumata, od godziny już łażę po różnych zaułkach, polach warzywnych i nie spotkałem ani jednego szarego.Zmietliśmy to szare plugastwo z powierzchni ziemi l tak błogo, tak swobodnie oddycha się teraz w odrodzonym Arkanarze! Zamiast gburowatych sklepikarzy, tych bezczelnych chamów i chłopstwo, ulice pełne są służebników bożych.Widziałem, że niektórzy szlachcice już otwarcie spacerują przed swymi domami.Teraz nie muszą się obawiać, że pierwszy prostak w fartuchu od gnoju ochłapie ich swoim brudnym wozem, l już nie trzeba torować sobie drogi w tłumie wczorajszych rzeźników i galanteryjników.Pod opiekuńczym skrzydłem wielkiego Świętego Zakonu, dla którego zawsze żywiłem szacunek i - co tu ukrywać - serdeczną czułość, dojdziemy do niesłychanego rozkwitu, a wówczas żaden chłop nie ośmieli się podnieść oczu na szlachcica bez zezwolenia z podpisem okręgowego inspektora Zakonu.Niosę właśnie w tej sprawie raport na piśmie.- Co za ohydny smród - wstrząsnął się Rumata.- Tak, okropny - przyznał don Tameo zakręcając flaszę.- Za to jak swobodnie się oddycha w odrodzonym Arkanarze! l ceny na wino spadły o połowę.Nim dotarli na miejsce, don Tameo opróżnił flaszę do dna, cisnął ją precz i wpadł w niezwykłą euforię.Dwukrotnie się wywalił, przy czym za drugim razem nie chciał się oczyścić twierdząc, iż jest wielkim grzesznikiem, nieczystym z natury i pragnie w takim stanie zjawić się w kancelarii.Wciąż na nowo zaczynał cytować wielkim głosem wyjątki ze swego raportu."Mocno powiedziane! -wykrzykiwał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]