[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czaszka bezwłosa, jednak nie z pokuty, ale przez dawne działanie jakiejś lepkiej egzemy, czoło tak niskie, że gdyby miał jeszcze włosy na głowie, łączyłyby się z brwiami (które były gęste i stargane), oczy okrągłe, źrenice maleńkie i rozbiegane, zaś spojrzenie, nie wiem, niewinne li czy złośliwe, a może obie te rzeczy na raz i w różnych chwilach.Nos można było tak nazwać dlatego tylko, że kość jakaś sterczała spomiędzy oczu, ale jak oddzielał się od twarzy, tak i się z nią łączył, przemieniając się nie w co innego, jeno w dwie ciemne jamy — zarośnięte gęstwą włosów dziurki.Usta, po­łączone z nozdrzami blizną, były szerokie i krzywe, dalej sięgały po lewej stronie niż po prawej, zaś między wargą górną, której nie było, a dolną, wydatną i mięsistą, pojawiały się w nierównych odstępach zęby czarne i ostre jak kły psa.Mąż ów uśmiechnął się (a przynajmniej tak mi się zdało) i unosząc palec, jakby chciał nas napomnieć, rzekł:— Penitenziagite! Vide quando draco venturus est wgryza się w anima tua! La morta est super nos! Módl się, by przybył święty ojciec i uwolnił nas a malo de todas le peccata! Ach, ach, ve piase ista nekromancja Domini Nostri Iesu Christi! Et anco jois m’es dols e plazer m’est dolors.Cave el diabolo? Semper m’aguaita w jakąś pieśń, by ukąsać mnie w kark.Ale Salwator non est insipiens! Bonum monasterium et tutaj se magna et se priega dominum nostrum.Zasię reszta valet est wyschłej figi.Et amen.Czyż nie?Ciągnąc tę opowieść, przyjdzie mi jeszcze mówić, i to nie raz, o tym stworzeniu i przytaczać jego słowa.Wyznaję, że nie będzie to łatwe, nie umiem bowiem powiedzieć dzisiaj, podobnie jak nie pojmowałem wten­czas, jakim językiem mówiło.Nie była to łacina, którą posługiwali się wykształceni mieszkańcy opactwa, nie był to język pospólstwa z tych albo innych ziem, jaki kiedykolwiek słyszałem.Myślę, że dałem niejakie wy­obrażenie o jego sposobie mówienia, przytaczając (tak jak utkwiły mi w pamięci) pierwsze słowa, które usły­szałem z jego ust.Kiedy później dowiedziałem się o bogatym w przygody życiu Salwatora i o rozmaitych miejscach, w jakich bywał, nigdzie nie zapuszczając korzeni, zrozumiałem, że mówił wszystkimi językami i żadnym.Lub też wymyślił sobie własny, spożytkowując strzępy języków, z którymi się zetknął — i pomyślałem raz, że jego język nie był językiem adamowym, jakim mówiła szczęśliwa ludzkość, gdy wszystkich łączyła ta sama mowa, od początku świata aż do Wieży Babel, ani też jednym z języków, jakie wyszły po nieszczęsnym ich rozdzieleniu, lecz właśnie językiem bablejskim z pierw­szego dnia po Boskiej karze, językiem pierwotnego pomieszania.Z drugiej strony, języka Salwatora nie mogłem nazwać mową, albowiem w każdym człowieczym języku są reguły, a każde wyrażenie oznacza ad placitum[21] jakąś rzecz, podług prawa, które nie odmienia się, jako że człowiek nie może nazwać psa raz psem, a raz kotem, ani dobywać z siebie dźwięków, jeśli powszechna zgoda ludzi nie nadała im ostatecznego znaczenia, jak byłoby z kimś, kto wypowiedziałby słowo „blitiri”.Wszakże lepiej czy gorzej rozumiałem, co Salwator chciał powiedzieć, i ro­zumieli inni.To znak, że mówił nie jednym językiem, ale wszystkimi, żadnym w sposób właściwy, biorąc słowa to z jednego, to z drugiego.Spostrzegłem później, że mógł nazwać rzecz jakąś raz po łacinie, to znów po prowansalsku, i zdałem sobie sprawę, że raczej nie zmyślał własnych zdań, lecz używał oddzielnych członów innych zdań zasłyszanych kiedyś — zależnie od sytuacji i tego, co chciał rzec, jakby o jadle mógł mówić tylko słowami ludzi, przy których to jadło spożywał, i wyrażać radość tylko zdaniami, jakie wypowiadali ludzie rozradowani w dniu, kiedy i on doświadczył podobnej radości.To tak jakby przemawiała jego twarz, ale złączona z kawałkami innych twarzy, albo jak widziałem parę razy w cennych re­likwiarzach (si licet magnis componere parva[22] lubo do spraw Boskich diabelskie), które powstają ze szczątków różnych świętych przedmiotów.Kiedy spotkałem go po raz pierwszy, pokazał mi się i z twarzy, i ze sposobu mówienia jako niewiele różny od skrzyżowań włochatych i kopytnych zwierząt, jakie dopiero co widziałem na portalu.Później spostrzegłem, że był to może człek zacnego serca i humoru żartobliwego.Jeszcze później.Ale nie niweczmy porządku rzeczy.Między innymi dlatego, że jak tylko przemówił, mój mistrz zapytał z wielkim zaciekawieniem:— Czemu rzekłeś penitenziagite!— Domine frate magnificentisimo — odparł Salwator składając jakby ukłon.— Jezus venturus est et li homini debent czynić pokutę.Nie?Wilhelm przyjrzał mu się bacznie.— Przybyłeś tutaj z klasztoru minorytów?— No intendo.— Pytam, czy żyłeś pośród braci świętego Franciszka, pytam, czy znałeś owych, których zwano apostołami.Salwator pobladł, a raczej jego ogorzałe i zwierzęce oblicze stało się szare.Wykonał głęboki skłon, ledwie poruszając wargami, oznajmił: „vade retro”, przeżegnał się pobożnie i umknął, zerkając co jakiś czas za siebie.— O co go pytałeś? — zagadnąłem Wilhelma.Był przez chwilę jeszcze pogrążony w myślach.— Nieważne, powiem ci później.Wejdźmy.Chcę znaleźć Hubertyna.Dopiero co minęła godzina seksty.Blade słońce prze­nikało do wnętrza kościoła od zachodu, a więc przez niewiele okien, i to wąskich.Delikatna smuga światła muskała jeszcze główny ołtarz, którego antepedium zdawało się jaśnieć złotym blaskiem.Nawy boczne pogrążone były w półmroku.Koło ostatniej kaplicy przed ołtarzem w lewej nawie wznosiła się cienka kolumna, a na niej Najświętsza Panna z kamienia, wyrzeźbiona w stylu nowoświeckim, z nie­wypowiedzianym uśmiechem, wystającym brzuchem, Dzieciątkiem na ręku, ubrana we wdzięczną suknię z delikatnym gorsetem.U stóp figury modlił się, prawie leżąc krzyżem, człek ubrany w suknie zakonu kluniackiego.Podeszliśmy bliżej.Tamten, słysząc odgłos naszych kroków, uniósł głowę.Był to starzec o nader gładkim obliczu, łysej czaszce, wielkich niebieskich oczach, ustach delikatnych i czerwonych, białej skórze i kościstej głowie, do której skóra przylegała, jakby był zakonserwowaną w mleku mumią.Dłonie miał białe, palce długie i szczupłe.Wyglądał jak dziewczynka, którą ścięła przedwczesna śmierć.Obrzucił nas spojrzeniem najpierw zagubionym, jakbyśmy przerwali mu ekstatyczną wizję, później jego oblicze rozjaśniło się radością.— Wilhelm? — wykrzyknął.— Najdroższy sercu bracie! — wstał z trudem i ruszył naprzeciw mojemu mistrzowi, by chwycić go w ramiona i pocałować w usta.— Wilhelm! — powtórzył i oczy mu zwilgotniały od łez.— Ile to lat! Poznaję cię jeszcze! Ile lat, ile wydarzeń! Jakimiż próbami Bóg nas doświadczał! — Zapłakał [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • necian.htw.pl