[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Płynęła równo, okrążając kotlinę.Patrząc miał wrażenie, że tak płynie już od wieków.Nie wrażenie, pewność.Luke opadł na czworaki, krzyczał, plując śliną zmieszaną z krwią.– Stamtąd nikt nie wyjdzie! Tam nie wolno! Wracaj, ten, kto to zobaczył już nie żyje! Nie żyje! Ja już też nie żyję!Bezskutecznie.Match zniknął już w kłębach szarej, mokrej mgły.Kłusownik zastygł na czworakach, zwiesił głowę.Z poruszających warg zwisały krwawe nitki śliny.– Nikt, kto widział, nie żyje – mamrotał, już tylko do siebie.– Nikt.On nie żyje.Ja nie żyję.Zaniósł się histerycznym śmiechem.– Już po nas – powtórzył cicho, dławiąc się własnym skowytem.* * *Gęsty tuman otulił szarą zasłoną Matcha, przez chwilę szedł na oślep.Czuł drobne, zimne kropelki osiadające na twarzy, wilgoć spływającą po włosach.Nie bał się.Trzeźwa cząstka umysłu zastanawiała się przez mgnienie oka nad tym zadziwiającym faktem.Tylko przez mgnienie.Szybko uległa napierającym wspomnieniom.Wspomnieniom?Wiedział, co znajdzie tam, na dole, w samym środku kotliny.Wiedział, dokąd iść, nawet nie patrząc.Wiedział, że dojdzie.Wciąż schodził po zboczu.Mgła rzedła z wolna, nie była już jednolicie białą zasłoną, dostrzegał przejaśnienia.Wkrótce zbocze skończyło się, doszedł do płaskiego dna kotliny.Mgła wisiała nad nim równą warstwą, mżąc drobniutkimi kropelkami.Pod nogami miękko uginał się dywan mchu.Widział pnie drzew, niknące w mgle, lśniące od wilgoci, jak słupy podpierające szare, ciężkie sklepienie.Sylwetki jałowców, prawie czarnych w tym mętnym świetle, nabierały fantastycznych kształtów.Zdawały się rozstępować przed nim jak milczący strażnicy.Już niedaleko.Złowił ruch kątem oka.Trzeźwa część umysłu kazała się obrócić, ręka odruchowo sięgnęła do rękojeści miecza.Doń chwyciła próżnię, miecz został na górze, przytroczony do siodła.Wpatrzone w niego zielone oczy.Miecz ci niepotrzebny, Match, zdają się mówić.Nie wszystko da się zabić mieczem.Na pewno nie pamięć.Na pewno nie.miłość?Zielone oczy spoglądają zimno.To nie miłość, Match, pomyliłeś.Pomyliłeś wdzięczność z czymś innym.Kasztanowate włosy opadają na twarz, zasłaniają spojrzenie.W którym mógł dostrzec.gniew? Znużenie? A może.litość?.Dlaczego? Dlaczego tak?.To tylko.namiętność.Nic więcej.Nic.Spójrz na mnie.Przecież.szkoda.Zielone oczy wypełniają się łzami.Tak, szkoda.Zimna mgła spływa wilgocią po twarzy.To nie łzy, to tylko mgła.Wyciągnięta ręka dotyka tylko pustki.To tylko mgła.Jak zimno.Jak pusto.Jak cicho.I nigdy nie będzie inaczej.Już nigdy.Kroki miękko grzęzną w grubym, uginającym się mchu.Dalej, do samego środka.Już niedaleko.Mgła nad głową wiruje coraz szybciej, jakby ktoś chochlą mieszał w olbrzymim kotle.Strzępki przepływają przed twarzą, prawie dotykalne.Szary pułap nad głową skręca się w spirale, rwie.Między wirującymi pasmami prześwituje niebo.Na mchu tańczą jasne plamy światła.Coraz więcej.Coraz szybciej.Jasne cętki światła padającego przez gałęzie szałasu tańczą na nagiej skórze.Miedziane błyski we włosach.Wplecione w siebie dłonie zaciskają się aż do bólu.Słoneczne cętki zamierają, prawie w bezruchu, poruszane tylko oddechem.Zielone oczy, dalekie, nieobecne.Marion, ja.Ledwie widoczne drgnienie twarzy, prawie niedostrzegalny grymas.Lekki przeczący ruch głowy.Marion, ja naprawdę.Nie, Match.Nie.Podeszwa buta zgrzyta na kamieniu.Mokry, śliski głaz wystaje ponad mech jak grzbiet przyczajonego zwierza.Obok następne, wrośnięte w mech, ogromne.Znaczące zarys kręgu.Nie idź tam! Nie idź!Ktoś krzyczał? Tu nikogo nie ma, tu nikt nie przyjdzie, nikt.Oprócz mnie.Mgła nad głową wiruje jak oszalała w bezwietrznej ciszy.Już widać.Powietrze drży nad głazem wyciosanym w kształt pięciokąta.Jak nad rozpalonym słońcem piaskiem w upalne południe.Mgła zaczyna uciekać na boki, nad głazem widać już krąg wolny od szarych oparów.Match zatrzymał się, otarł z twarzy zimne krople.Spojrzał w górę.Zaczęła wracać jasność myśli.Odeszły zwidy.Zobaczył, że nad okrągłym otworem uformowanym w środku mglistego wiru przeziera błękitne niebo.W ciężkich chmurach formował się okrągły otwór, odepchnięte na boki wirowały jak mgła nad kotliną.Oślepiony jasnym błękitem nieba zmrużył oczy, pod powiekami przelatywały czerwone plamy.– Co dalej? – pomyślał.– Po co tu zszedłem, jaki jest cel tego wszystkiego? Wiedział, że cel istnieje.Był tego pewien.Od dawna, od urodzenia.Od zawsze.Był blisko, na wyciągnięcie ręki.Całe życie.Całe życie dla tej jednej chwili.Wszystkie życia przedtem.Cały ten łańcuch istnień, ukryte gdzieś głęboko namiętności, lęki, pragnienia.Wszystko to służyło.czemu?– Decyzji! – coś wymówiło wyraźnie.Rozejrzał się oszołomiony
[ Pobierz całość w formacie PDF ]