[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wyszłoby na to, że mógł się rozmnażać bez obaw.Okazało się jednak, jak przy rzucie monetą, że Kapitan nie był nosicielem, a jego brat — owszem.Biednemu * Siegfriedowi dane było przynajmniej nie cierpieć zbyt długo.Zaczął dostawać bzika zaledwie na parę godzin przed śmiercią — w czwartkowe popołudnie, 27 listopada 1986 roku.Stał wówczas za barem hotelu „El Dorado”, z portretem Darwina za plecami i z Jamesem Waitem siedzącym naprzeciwko.Dopiero co zauważył, jak Jesůs Ortiz, jego najbardziej godny zaufania pracownik, opuszcza hotel potwornie czymś zdenerwowany.W chwilę potem wielki mózg * Siegfrieda osunął się na moment w szaleństwo, by wkrótce powrócić do normy.W tym wczesnym stadium choroby, jedynym, jakie miał poznać pechowy brat, wciąż jeszcze można się było skapować, że mózg zaczyna być niebezpieczny, i dzięki sile woli zachować pozory psychicznego zdrowia.Zatem * Siegfried zachował spokój i spróbował powrócić do zajęć w zwykły sposób, to jest zadając Waitowi pytanie:— Czym się pan w życiu zajmuje, panie Flemming?Kiedy * Siegfried wymówił te słowa, powróciły do niego z tak diabelską mocą, jakby z całych sił wykrzyczał je w głąb pustej stalowej beczki.Był teraz skrajnie wyczulony na dźwięki.Również słowa Waita, choć wymówione przyciszonym głosem, zdawały się rozrywać bębenki:— Pracowałem jako inżynier — powiedział Wait — ale prawdę mówiąc, po śmierci żony i praca, i w ogóle wszystko przestało mnie obchodzić.Myślę, że można mnie teraz nazwać rozbitkiem.Jesůs Ortiz, znieważony po chamsku przez * MacIntosh, wyszedł z hotelu.Postanowił pospacerować w sąsiedztwie, dopóki się nieco nie uspokoi.Wkrótce jednak odkrył zasieki i że żołnierze zamienili teren wokół hotelu w kordon sanitarny.Potrzeba takiej bariery była widoczna jak na dłoni.Po drugiej stronie stały tłumy ludzi w każdym niemal wieku.Nie poddając się rozpaczy, spoglądali na Ortiza jak Kazak — wzrokiem tak pełnym oddania, jakby przynosił im jedzenie.Ortiz pozostał jednak w obrębie ogrodzenia i wciąż chodził dookoła hotelu.Za każdym z trzech okrążeń mijał otwarte drzwi do pralni.Wewnątrz, na wprost widniała szara, stalowa szafka przytwierdzona do ściany.Ortiz wiedział, że zawiera ona łącza umożliwiające hotelowym telefonom kontakt z całym światem.Na widok takiej skrzynki dobry obywatel sprzed miliona lat mógł pomyśleć: „Co przedsiębiorstwo telefoniczne złączyło, niech człowiek nie waży się rozłączać”.Tak, podobnej opinii nie taił również mózg Jesůsa Ortiza, który nigdy nie zepsułby tak ważnej dla tak wielu ludzi skrzynki.Ale niegdyś mózgi były tak wielkie, że w każdej chwili mogły zdradzić swoich właścicieli.Wielki mózg Ortiza pragnął, by jego właściciel rozłączył te wszystkie telefony już za pierwszym przejściem koło pralni, ale zdawał sobie sprawę, że Ortiz jest z całej duszy przeciwny wszelkim aspołecznym zachowaniom.A zatem, by osłabić ewentualny opór, mózg zaczął w istocie uspokajać swego właściciela: „Ależ skądże, to oczywiste, że nie moglibyśmy zrobić czegoś podobnego.”Za czwartym okrążeniem wielki mózg skierował Ortiza prosto do pralni i nawet dostarczył mu stosownego pretekstu.Dobry obywatel, jakim był Ortiz, poszukiwał zielonego kostiumu, należącego do gościa hotelu, pani Mary Hepburn, który to kostium zeszłej nocy najwidoczniej zawieruszył się w jakimś innym wymiarze.A potem Ortiz otworzył skrzynkę i wypruł z niej wszystkie łącza.W mgnieniu oka typowy mózg sprzed miliona lat zmienił najlepszego obywatela Guayaquil w agresywnego terrorystę.17Na wyspie Manhattan pewien Amerykanin w średnim wieku, specjalista od reklamy, dumał nad krachem swojego arcydzieła, jakim była „Przyrodnicza Wyprawa Stulecia”.Dopiero co wprowadził się do nowego biura w pustej kopule gmachu Chryslera, gdzie uprzednio mieścił się salon firmy wyrabiającej harfy.Któregoś dnia okazało się, iż owa firma zbankrutowała — tak samo jak miasto Ilium, jak Ekwador, jak Filipiny, Turcja i tak dalej.Spec od reklamy nazywał się Bobby King.Bobby King przebywał w tej samej strefie czasowej co * Andrew MacIntosh — i linia pociągnięta na południe, począwszy od głębokiej zmarszczki na jego czole, mogłaby zakończyć się na głębszej nawet zmarszczce na czole * Andrew MacIntosha, znajdującego się w Guayaquil, tuż poniżej równika.* MacIntosh usiłował w tym czasie wykrzesać choćby iskierkę życia z głuchego telefonu.Z równym powodzeniem mógł wykrzykiwać swoje władcze „halo! halo!” przyłożywszy do kanciastej głowy wypchaną morską iguanę.Bobby King trzymał na biurku taką właśnie wypchaną galapagoską iguanę i w rzeczy samej nieraz rozśmieszał swoich klientów, gdy udając, że pomylił ją z telefonem, podnosił ją i mówił do niej „halo! halo!”Teraz jednak z całą pewnością nie znajdował się w krotochwilnym nastroju.Prowadząc przez dziesięć miesięcy kampanię reklamową, mającą przekonać ludzi na całej planecie, że dziewicza podróż „Bahii de Darwin” może naprawdę być uważana za „Przyrodniczą Wyprawę Stulecia”, zrobił dla popularyzacji wysp Galapagos, na swój sposób, równie dużo co Karol Darwin.W trakcie kampanii Bobby King rozsławił wiele spośród stworzeń żyjących na wyspach, jak na przykład bezlotnego kormorana, głuptaka błękitnonogiego, fregatę złodziejkę i wiele, wiele innych.Jego klientami było ekwadorskie Ministerstwo Turystyki, linie lotnicze Ecuatoriana i właściciele „Bahii de Darwin” oraz hotelu „El Dorado” — wujowie Adolfa i * Siegfrieda von Kleistów.Nawiasem mówiąc, ani zarządca hotelu, ani Kapitan nie musieli pracować na życie.Obydwaj, dzięki spadkowi, byli fantastycznie bogaci, lecz mimo to uważali, że powinni mieć jakieś zajęcie.Obecnie stawało się oczywiste, choć King jeszcze tego nie sformułował w ten sposób, że cała jego robota poszła na marne, ponieważ „Przyrodnicza Wyprawa Stulecia” chyba nie dojdzie do skutku.Co do wypchanej morskiej iguany: King uczynił gada maskotką wyprawy i spowodował, że po obu stronach dziobu „Bahii de Darwin” wymalowano jego sylwetkę.Poza tym wszystkie ulotki i ogłoszenia opatrzone były u góry symbolem graficznym w kształcie iguany.W rzeczywistości stworzenie to mogło osiągnąć długość powyżej jednego metra i wyglądało równie groźnie jak chiński smok.W gruncie rzeczy, dla innych form życia, z wyjątkiem wodorostów, nie było bardziej niebezpieczne niż wątrobianka.Życie iguany jest dzisiaj dokładnie takie samo, jak milion lat temu i wygląda mniej więcej tak:Ponieważ nie posiada toto żadnych wrogów, więc tkwi w jakimś miejscu gapiąc się w przestrzeń, niczego nie potrzebując i o nic nie dbając.Chyba że poczuje głód.Wtedy dopiero złazi kolebiąc się do wody i powoli, niezbyt zgrabnie, odpływa na parę metrów od brzegu.Następnie zanurza się jak łódź podwodna i opycha wodorostami, które jeszcze wtedy nie nadają się do strawienia.Trzeba je najpierw zagotować.Więc iguana wynurza się na powierzchnię, płynie do brzegu i znowu siada na rozpalonej słońcem lawie.Staje się teraz czymś w rodzaju rondla z pokrywką, nagrzewającego się w miarę, jak słońce gotuje wodorosty.I znowu bezmyślnie gapi się w przestrzeń, choć z małą różnicą: teraz spluwa od czasu do czasu coraz gorętszą, słoną wodą.W ciągu miliona lat, które spędziłem na wyspach, Prawo Doboru Naturalnego nie znalazło sposobu ani na polepszenie, ani na pogorszenie tego osobliwego modus vivendi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]