[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dziadek skończył sześćdziesiątkę i potem już nie polował.Kozioł był ogromny.Mimo że pęciny uwiązano aż u krokwi, szyja sięgała posadzki, a obok spoczy­wała wykręcona głowa.Rogi sięgały mi do pasa.Przyglą­dałem się potem, jak wujek Burt starannie czyści w kadzi łeb, jak potem go wypycha, przytwierdza do podstawki i wreszcie wiesza na ścianie dziadkowego living roomu.To poroże świetnie się nadawało do wieszania kapeluszy.Po oprawieniu zwierząt mężczyźni szli na górę myć się, a kobiety zabierały się do gotowania aż na trzech kuchniach i wkrótce przy okrągłym stole dziadka odby­wała się gigantyczna biesiada.Nie było końca śmiechom, żartom, nawoływaniom, docinkom, opowieściom, kto spudłował, a kto w środku nocy zbudził wszystkich, bo chciało mu się siusiu.Nie pamiętam, żeby ktoś mówił wprost o pięknie kraj­obrazu, lasów czy dzikiej przyrody, lecz jakoś tym nasią­kałem, w głowie aż kłębiło mi się od wyobrażeń natury.Słuchałem przecież opowieści o wyczekiwaniu chłodnym świtem na skraju łąki, nad brzegiem jeziora czy stawu, a wszystkie te miejsca miały odrębne, bardzo trafne na­zwy; najwyraźniej mężczyźni wciąż mieli te miejsca przed oczami, także ich aurę; znali je na wylot.Wciąż rozpra­wiali o tym, co umknęło, czy o tym, jak spłoszony kozioł okazał się w końcu wielkim psem lub krową.Chciałem, żeby tato też był myśliwym, wyrywałem się na polowanie.Tymczasem kończyło się na wałęsaniu po lasach koło domu, w mokasynach od dziadka, i na próbach ustrzelenia z wiatrówki wrony lub sroki.Zdo­bycz piekłem ukradkiem na ognisku i jadłem włókniste mięso z gorącymi, wyciągniętymi z popiołu ziemniaka­mi, które wcześniej podkradłem z kuchni.Bill Kettleson zaczął jeździć na polowania, kiedy miał szesnaście lat.Ja miałem jedenaście i niemal go zniena­widziłem, chociaż był moim wzorem.Tuż przed wojną pojechał na polowanie syn stryja Joego, też Bill.A ja wiedziałem, że mama nigdy mnie nie puści.Po tej pierw­szej eskapadzie nie pozwoliła polować nawet ojcu.Po, wiedziała, że po powrocie śmierdział dymem i brudem przez cały tydzień, a bieliznę taty zamiast wyprać, po prostu wyrzuciła.Tato powtarzał, że wujek Burt to najlepszy sportowiec, jakiego zna osobiście.Bill Kettleson był dla mnie prawie takim samym bo­żyszczem.Najwyższy i najsilniejszy z moich kuzynów, grywał w liceum i na tych miejskich boiskach, na których wujek Burt trenował drużyny footballowe.W niedzielne popołudnia wybieraliśmy się - tato, ja i jeszcze parę osób z rodziny - popatrzeć, jak gra Bill.I pamiętam, że zawsze trochę mnie bolało, kiedy słysza­łem ludzi mówiących:Bill jest niezły, fakt, ale to już nie to co ojciec.Miałem wrażenie przynależności do jakiegoś gorsze­go, upośledzonego pokolenia, a Bill wydawał mi się na­szą jedyną nadzieją, jedynym kandydatem na odkupi­ciela.Kettlesonowie mieli własne poczucie tożsamości ro­dzinnej; nie uważali się za Tremontów.Kiedy szli nad morze, każdy z nich miał na kostiumie kąpielowym ogromną literę „K”.Było coś jeszcze.Co lato Kettlesonowie wyjeżdżali o tej samej porze do Seaside Heights biwakować wśród rosnących nad brzegiem Atlantyku sosen.Rozbijali krąg ogromnych namiotów z lnianego, pokostowanego płót­na, a w środku urządzali dla wszystkich kuchnię.Przypominało to pionierskie obozowisko, może nieregulaminowy biwak wojskowy.Było w tym przedsięwzięciu coś z pierwotnego zgromadzenia klanowego, czym moja mama, jak sądzę, nie była zachwycona.Wybraliśmy się tam tylko raz.Potem co roku jeździli­śmy już do Wildwood, wciąż do tego samego domku na polu wypoczynkowym, zaledwie o przecznicę od morza.Kiedy Bill Kettleson dorósł i - tak fizycznie, jak i duchowo - stał się przede wszystkim synem ojca, ciotka Louise zaadoptowała mnie w jakiejś mierze.Zdaje się, że lepiej odpowiadałem jej wyobrażeniom o chłopcach.Kiedyś próbowała mnie nawet nauczyć szydełkowania.Ów dom zawsze wydawał się chłodny i niemy w po­równaniu z ludnymi domami dziadka czy ciotek Ethel bądź Sophie, gdzie wciąż przerzucano się żartami i do­cinkami.Natomiast ciotka Louise piekła ciasteczka, placki, częstowała nimi (mogłem zjeść, ile chciałem) i pozwalała słuchać nagrań z radioli.Miała wspaniałe stare płyty, a później podarowała mi sporą stertę najpo­pularniejszych kawałków z lat dwudziestych.Bill Kettleson pierwszy z naszego pokolenia poszedł do wojska.Zaciągnął się do marynarki, zanim wujek Cassy trafił na przeszkolenie dla elektryków.Po czte­rech latach Billa zwolniono z doskonałą opinią, jako przeszkolonego specjalistę; wtedy poszedł do pracy za ojcem, do RCA.Ożenił się z dziewczyną imieniem Kila.Pierwsze dziecko, dziewczynkę, nazwali Eloise, po matce i babce ze strony ojca.Teraz skończyła właśnie liceum.Mają też drugą dziewczynkę, młodszą o parę lat.W dziesięć lat później urodziło im się trzecie dziecko, długo wyczeki­wany syn.Wujek Burt i ciotka Louise mieszkają dzisiaj z Billem i jego żoną w dużym domu w New Jersey, mniej więcej o dwadzieścia minut jazdy od mostu na Delaware.W pewnej mierze jest to okolica wiejska, w każdym ra­zie można tam upolować jakąś drobną zwierzynę.Wujek Burt jest na emeryturze, mimo to nie rozstał się ze sportem i prowadzi miejscowy ośrodek z basenem.Uprawia spory ogród warzywny.Już nie wybiera się na myśliwskie wyprawy, lecz wciąż mówi do mnie „Will”, tym samym niepowtarzalnym tonem.Kiedy pisałem to ponad trzydzieści lat temu, naj­bardziej pragnąłem konkurować właśnie z wujkiem Burtem.Wówczas, zaliczywszy czterdziestkę, wciąż jeszcze usiłowałem wygrywać w świecie mężczyzn.Uważam, że istnieje ogromna presja społeczna, która wyraża się w poczynaniach szkół, matek i ojców, by młode osobniki rodzaju męskiego przeistoczyć - tak czy inaczej - w łowców.To może oznaczać przyjęcie postawy łowcy w świecie polityki bądź wojska.Może chodzić o władzę, pozycję, o polowanie na pieniądz w kręgach biznesu, o dowolne działanie.W majesta­cie zwyczaju i prawa wprowadzamy męską młodzież w środowisko współzawodnictwa i porównywania statusu, w którym najlepiej być małomównym, moc­nym mężczyzną, prawdziwym „macho”.Obraźliwe epitety, adresowane do mężczyzn, którzy uchybiają „etosowi łowcy” ewoluowały za mego życia od „panie­neczki” po „ciotę”, a jeszcze sięgnięto po co najmniej tuzin obelg pośrednich.Nie sądzę, żeby te wyzwiska rzeczywiście odnosiły się do upodobań seksualnych, ściślej homoseksualnych; tu raczej chodzi o zdolność odgrywania innej roli, o wrażenie lekceważenia agre­sji fizycznej, czyli o sferę decydującą o sukcesie lub niepowodzeniu łowcy.W ostatnich czasach wpłynął na nas nowy impuls, wyprowadzony z tak zwanego „ruchu wyzwolenia ko­biet”, dzięki czemu możemy przewartościować nie­które z tych postaw.Na najwyższych szczeblach dra­biny społeczno-ekonomicznej pewna liczba młodych łudzi rodzaju męskiego ma już prawo być sobą; ma prawo do wrażliwości, życzliwości, miłości, dbałości o innych.I na szczęście te lepsze możliwości mo­gą się rozprzestrzenić na całe społeczeństwo [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • necian.htw.pl