[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zaszyła się w swoim pokoju i chwilę później usłyszałam, jak włącza kompakt w swojej małej wieży.Nie umiałabym podać nazwy zespołu, które­go słuchała, nawet gdyby zależało od tego moje - lub jej - życie.W każdym razie jakaś dziewczęca grupa.Tak mi się przynajmniej wydawało.Równie dobrze mogli to być chłopcy przed mutacją.Ostatnio mnóstwo jest takich zespołów.Musiałam bardziej zainteresować się tą częścią jej życia.Robert, gdzie ty się, do diabła, podziewasz? Kurczę, to ty miałeś zajmować się jej muzyką.Osiemset dolarów z banku wciąż tkwiło w mojej torebce.Wyciągnęłam pieniądze i dołożyłam je do reszty ukrytej w książce, w której wycięłam skryt­kę.Tą książką był Regulamin tłoczni win Johna Irvinga.Kupiłam duże wyda­nie w twardej oprawie w likwidowanym antykwariacie w pasażu.Kiedyś, jeszcze w Luizjanie, przeczytałam ją i bardzo mi się spodobała.Cięłam ją więc z bólem serca, ale nie miałam w Boulder innego tomu, który byłby na tyle gruby, żeby pomieścić wszystkie ukrywane pieniądze.Mieszkałyśmy z Landon w wynajętym domu po wschodniej stronie Foothills Parkway niedaleko Arapahoe Road.Jeśli nie znacie Boulder, ta część miasta leży najdalej od gór.Rozkład domu typowy: na dole salon i jadalnia z aneksem kuchennym.Na górze dwie sypialnie, każda z łazienką.Do ko­mórki z pralką-suszarką wchodziło się z podestu schodów.Nie czułam się bezpiecznie w tym domu.Od wyjazdu ze Slaughter nigdzie nie czułam się bezpiecznie.Chociaż nie jest to do końca prawdą.Tuż po opuszczeniu Slaughter lu­dzie ze Służby Marszali zabrali nas furgonetką z przyciemnianymi szybami do miejsca odległego o dzień jazdy od Luizjany.Stamtąd zawieziono nas do jakie­goś miasta, chyba do Waszyngtonu, ale nie byłam pewna.Przenocowali nas w małym apartamencie w jakimś wielkim rządowym budynku.Schludny apar­tament nie miał okien.Tam zaczęli mnie przesłuchiwać, badać i instruować, jak może wyglądać moje życie w ramach programu WITSEC.Przez te parę dni w tamtym nieciekawym budynku rządowym czułam się bezpiecznie.Meble w naszym domu w Boulder były wypożyczone.Do mnie i Landon należał tylko mały telewizor, kilka sprzętów kuchennych i parę osobistych drobiazgów, a także nowe ubrania.Przed naszą przeprowadzką z Luizjany do Boulder Służba Marszali złożyła pozostałe rzeczy w magazynie.Przed posłaniem po nie chciałam znowu poczuć się bezpiecznie.Bez­piecznie i jak u siebie.Wiedziałam, że to znaczyło też - poza programem.Dlaczego? Bo dano mi wyraźnie do zrozumienia, że nigdy nie dostanę zgody na sprowadzenie czegokolwiek, co miałoby związek z moim dawnym życiem z Robertem.A ja za niczym innym bardziej nie tęskniłam.Czasem, gdy dopadała mnie chandra, zastanawiałam się, czy kiedykol­wiek jeszcze zobaczę te rzeczy.Prawda była taka, że czułam się, jakby w magazynie, wśród należących do mnie przedmiotów zostało moje życie.Zamachowiec załatwił mnie tak samo jak Roberta.Z tą tylko różnicą, że ja jeszcze nie umarłam.Z kuchni nie widziałam podestu na dole schodów, więc usiadłam na pod­łodze jadalni dokładnie tam, gdzie stałby stół, gdybym zechciała go wypoży­czyć.Ale nie zechciałam.Usiadłam w tym miejscu, bo musiałam mieć pew­ność, że usłyszę Landon, gdy będzie schodziła po schodach.Jednocześnie nie chciałam być za blisko, żeby nie podsłuchała mojej rozmowy.Trzymałam słuchawkę przenośnego telefonu w ręku.Numer Carla Luppo znałam na pamięć.Nie próbowałam go zapamiętać, ale to cholerstwo chodziło za mną jak jakaś głupia reklamowa melodyjka - wystarczyło, że raz zobaczyłam te cyfry na kartce papieru, którą mi podetknął, kiedy wychodzili­śmy z herbaciarni po pierwszym spotkaniu.Wybrałam numer i usłyszałam trzy kolejne sygnały.Miałam już się rozłą­czyć, kiedy w słuchawce odezwało się: Halo.- Carl?- Cześć, Peyton.- Pozdrowienie nie było entuzjastyczne.Głos bez krzty emocji.Nie powiedziałabym nawet, że był przyjemny.- Skąd wiedziałeś, że to ja?- Nie odbieram zbyt wielu telefonów.Zresztą poznałem cię po głosie.Do tego akcent, no wiesz.Podobno mnie też można poznać po akcencie.Chociaż perspektywa ciągnięcia tej towarzyskiej paplaniny była kusząca, dałam sobie z nią spokój i zdecydowałam się na mój prokuratorski ton.Dziwne wrażenie.- Kiedy szliśmy po Pearl Street, pamiętasz?- No.- Powiedziałeś, że Ron Kriciak chyba mnie śledzi.Zgadza się?- Mniej więcej.Ale nie powiedziałem „chyba”.Ja to wiem.Pomyśla­łem sobie, że też powinnaś wiedzieć.- Skąd o tym wiesz? Śledziłeś mnie, Carl? Mnie czy Rona? - Starałam się nieprzybierać oskarżycielskiego tonu, ale jestem pewna, że mi się nie uda­ło.Przy Landon też się zapominałam.Robert wtedy odciągał mnie na stronę i wytykał mi, że przyciskam jądo muru pytaniamio koleżanki, szkołę lub nie­wykonane prace w domu.Mówił mi, że problem tkwi w tonie mojego głosu.A przy okazji, to mały delfin.Carl milczał w odpowiedzi na moje werbalne ataki, a ja rozważałam moż­liwość - a raczej prawdopodobieństwo - że w tym czasie konstruował jakieś kłamstwo.Ale kiedy ja formułowałam następne przynaglające pytanie, za­skoczył mnie, mówiąc:- Nie wiem, czy jesteś gotowa uwierzyć w moją odpowiedź.Więc po co mam ci ją podawać?Okazałam oburzenie krótkim prychnięciem.Carl musiał usłyszeć ten dźwięk.Musiał.- Zrozum, Peyton.Nie jesteś już tą samą osobą, co kiedyś.Ostatnie przejścia zmieniły cię.Nie mam racji? Tak samo jest ze mną.Nie jestem tą samą osobą, co kiedyś.- Ale [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • necian.htw.pl