[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pomógł mi zejść po śliskich schodkach do pomalowanej na czarno łodzi.- Wioślarze przewiozą cię do pierwszej bramy na grobli - powiedział,wskazując na drugą stronę wąskiego kanału.- Stamtąd dojdziesz do drugiego itrzeciego muru, gdzie nie ma już bram, tylko schody.Prawdopodobnie nie spotkasztam umarłych, ale co będzie potem, wiedzą jedynie bogowie.Może jednakzrezygnujesz?- Nigdy nie byłeś ciekawy, jak tam jest? - zapytałem.- Wolno nam zanosić jedzenie i odprowadzać szaleńców tylko do trzeciegomuru.Wcale nie mam ochoty iść dalej - stwierdził ponuro.- Przejdę przez MostMieczy do Krainy Cieni we właściwym czasie.- Skinął głową w kierunku grobli.- Zawyspą znajduje się Jaskinia Cruachana.Tylko głupcy i desperaci szukająprzedwczesnej śmierci.- Mam swoje powody - powiedziałem.- Zobaczymy się znowu w świecieżywych.- Jeśli przepłyniesz na drugą stronę, już tu nie wrócisz, panie.Spojrzałem na majaczące nad murami grobli zielonobiałe zbocza wyspy.- Wyszedłem kiedyś z wilczego dołu, więc i stamtąd się wydostanę -powiedziałem dowódcy straży, sięgając do kieszeni, aby dać mu monetę.-Pomówimy o moim powrocie, gdy przyjdzie czas.- Kiedy przeprawisz się przez ten kanał, panie, będziesz martwy - ostrzegł poraz ostatni.- Zmierć nie potrafi mnie dopaść - oznajmiłem z bezmyślną brawurą i kazałemwioślarzom odbić od przystani.Po kilku zaledwie uderzeniach wioseł łódz przybiłado błotnistego brzegu po drugiej stronie kanału.Wspięliśmy się do łukowatej bramyw murze.Dwaj wioślarze podnieśli żelazną sztabę, robiąc mi przejście.Czarnydrewniany próg wyznaczał granicę między światem żywych i umarłych.Po chwiliwahania przekroczyłem go.Brama zatrzasnęła się za moimi plecami.Przeszedł mnie dreszcz.Odwróciłem się, aby obejrzeć mur.Miał dziesięć stóp wysokości i został zbudowany ze starannie obrobionych białych kamieni.Na jego idealnie gładkiejpowierzchni nie było żadnych występów.Na szczycie muru leżały czaszki, mająceuniemożliwić zmarłym przejście do świata żywych.Pomodliłem się do Bela, mojego szczególnego opiekuna, i do Manawydana,boga morza, który ocali! kiedyś Nimue, a potem ruszyłem wzdłuż grobli do miejsca,gdzie drogę przegradzał drugi mur.Był to właściwie zwykły wal z wygładzonychprzez morze kamieni, na którym również leżały rzędem ludzkie czaszki.Zszedłem poschodach na jego drugą stronę.Po mojej prawej, od zachodu, rozbijały się o kamienieogromne fale, a po lewej lśniły w słońcu spokojne wody zatoki.Pływało tam kilkarybackich łodzi, ale wszystkie trzymały się z daleka od wyspy.Przed sobą widziałemtrzeci mur.Nie było przy nim nikogo.Nad moją głową krążyły mewy.Zachodni wiatrniósł ich smętne pokrzykiwania.Zciany grobli były oblepione ciemnymiwodorostami.Ogarnęło mnie przerażenie.Od czasu, gdy Artur wrócił do Brytanii, brałemudział w niezliczonych bitwach, ale nigdy dotąd, nawet w płonącym Benoic, nieodczuwałem tak paraliżującego strachu.Przystanąłem i spojrzałem za siebie, nałagodne, zielone wzgórza Dumnonii i rybacką osadę po wschodniej stronie zatoki.Zawróć, pomyślałem, wracaj, póki czas! Nimue była na wyspie już od roku.Chybatylko ktoś nieujarzmiony i potężny wytrzymałby tam tyle czasu.Nawet gdybym jąodnalazł, nie byłaby przy zdrowych zmysłach, nie mógłbym więc zabrać jej ze sobą.Należała do królestwa śmierci.Wracaj, powtarzałem w duchu, wracaj! W tym jednakmomencie poczułem rwanie w lewej ręce i nabrałem przekonania, że Nimue żyje.Drgnąłem nagle, słysząc przerazliwy chichot.Odwróciwszy się zobaczyłemna szczycie muru czarną, obdartą postać, która po chwili zniknęła mi z oczu.Zacząłem znów modlić się do bogów o wsparcie.Nimue zawsze wiedziała, że zostanąjej zadane Trzy Rany, a blizna na mojej ręce stanowiła gwarancję, że w godziniepróby przybędę jej z pomocą.Ruszyłem przed siebie.Wdrapałem się na trzeci mur, będący także wałem z gładkich szarych kamieni,i zobaczyłem prowadzące w dół na wyspę prymitywne schody, u których podnóżależały puste kosze.Najwyrazniej żywi dostarczali w nich swoim zmarłym krewnymchleb i solone mięso.Obdarta postać gdzieś zniknęła.Widziałem przed sobą tylkowzgórze i krzaki jeżyn po obu stronach kamiennej drogi, która wiodła do zachodniejczęści wyspy.Stały tam u podnóża stromych zboczy zrujnowane budynki.Wyspabyła ogromna.Trzeba by dwóch godzin, by dotrzeć z miejsca, w którym się znajdowałem, na jej południowy kraniec, i drugie tyle czasu, aby przejść przezskaliste wzgórze z zachodu na wschód.Podążałem kamienną drogą.Trawa rosnąca za krzakami jeżyn kołysała się nawietrze.Jakiś ptak krzyknął głośno i poszybował w niebo, rozpostarłszy szeroko białeskrzydła.Droga skręcała prosto w stronę starego rzymskiego miasta.Nieprzypominało ono jednak Glevum czy Durnovarii.Było to nędzne skupisko niskichkamiennych budynków, które zamieszkiwali kiedyś niewolnicy pracujący wkamieniołomach.Dachy domów zrobiono z wyrzuconych przez fale na brzegkawałków drewna i wodorostów.Nawet dla umarłych było to kiepskie schronienie.Przystanąłem, bojąc się tego, co zastanę w mieście.Nagle usłyszałem ostrzegawczykrzyk i z zarośli na wzgórzu po lewej stronie poleciał w moim kierunku kamień,uderzając o bruk.Zaraz potem z chat wyległo całe mrowie obdartych istot, mężczyzni kobiet, pragnących zobaczyć, kto zbliża się do ich osady.Prawie wszyscy mieli nasobie łachmany, ale niektórzy kroczyli dostojnie, jakby byli największymimonarchami świata.Ich głowy zdobiły wieńce z wodorostów.Kilku mężczyzn niosłowłócznie, a niemal każdy ściskał w ręku kamień.Wiele osób było nagich.Zauważyłem także dzieci: małe, zdziczałe i niebezpieczne.Niektórzy z dorosłych bezprzerwy się trzęśli, inni wykrzywiali twarze, a wszyscy patrzyli na mnie rozpalonymi,wygłodniałymi oczami.- Miecz! - powiedział jakiś olbrzym.- Chcę dostać miecz!Zbliżał się do mnie ostrożnie, a za nim podążała cała czereda bosychnędzarzy.Jakaś kobieta rzuciła kamieniem w moim kierunku i nagle wszyscy zaczęlikrzyczeć, ciesząc się, że mają kogo obrabować.Wyciągnąłem Hywelbane a, ale nikt nie cofnął się na widok jego długiegostalowego ostrza.Rzuciłem się więc do ucieczki.Nie przynosiło mi to hańby.Wojownik nie może przecież walczyć z umarłymi.Pobiegłem z powrotem drogą.Sypał się za mną grad kamieni.Jakiś pies chwycił zębami mój płaszcz i musiałemodpędzić go mieczem.Na zakręcie drogi uskoczyłem w prawo, chcąc przedrzeć sięprzez krzaki jeżyn i gęste zarośla na zbocze wzgórza.Nagle zobaczyłem przed sobąstraszliwą nagą istotę o twarzy mężczyzny i ciele włochatej, brudnej bestii.Wmiejscu jednego oka miała otwartą ranę, a z jej ust wyzierały gnijące dziąsła.Wyciągała ku mnie łapy, zakończone haczykowatymi pazurami.Ostrze Hywelbane aśmignęło w powietrzu.Krzyczałem z przerażenia, sądząc, że natknąłem się najakiegoś demona, ale strach mnie nie sparaliżował.Jednym cięciem miecza odrąbałem ramię i rozpłatałem czaszkę włochatego potwora.Przeskoczywszy przezniego zacząłem wspinać się na zbocze, zdając sobie sprawę, że goni mnie hordawygłodniałych nędzarzy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • necian.htw.pl