[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Młotek westchnął.– Zgoda, kapitanie, spróbujemy.Paran spojrzał na Szybkiego Bena.– Masz jakieś obiekcje, czarodzieju?– Nie kapitanie.Przynajmniej.Umilkł.Przynajmniej będą mieli większą szansę ocalenia.Słyszałem cię, Szybki.– No dobra, Młotek.Ruszajcie, kiedy będziecie gotowi.– Pchnąć i pociągnąć, kapitanie.– Nawzajem, uzdrowicielu.Na wydany mruknięciem rozkaz drużyna popędziła w stronę zapadni.Dujek przeciągnął rannego żołnierza przez drzwi i dopiero wtedy zauważył, że jego nogi zostały po drugiej stronie, a łączący go z nimi ślad krwi wysechł już prawie całkowicie.Wypuścił ciało z rąk i oparł się ciężko o framugę.K’Chain Che’Malle potrzebował tylko kilkunastu uderzeń serca, by przebić się przez jego kompanię.Choć martwiak stracił rękę, nie spowolniło to jego ruchów.Popędził na zachód w poszukiwaniu innego oddziału pechowych Malazańczyków.Jego doborowy oddział ciężkiej untańskiej piechoty padł przed budynkiem, do którego żołnierze wepchnęli wielką pięść.Tak jak przysięgli, oddali życie w jego obronie.W tej chwili Dujek wolałby, żeby im się nie udało albo – jeszcze lepiej – żeby uciekli.Już od świtu toczyli bój z beklitami, urdomenami i jasnodominami i radzili sobie bardzo dobrze.Nawet gdy pojawiło się kilkunastu pierwszych K’Chain Che’Malle, pociski Moranthów – wstrząsacze i zapalacze – wyeliminowały straszliwe martwiaki.Drugą falę spotkał taki sam los.Gdy jednak nadciągnęła trzecia, zabrakło im już wstrząsaczy i żołnierze ginęli masowo.Przeciwko piątej i szóstej fali zostały im jedynie miecze i bitwa zamieniła się w rzeź.Dujek nie miał pojęcia, ilu spośród pięciu tysięcy Malazańczyków, których Moranthowie zanieśli do miasta, zostało jeszcze przy życiu.Nie sądził, by nadal byli zdolni do spójnej obrony.Bitwa przerodziła się w zwykłe polowanie.K’Chain Che’Malle likwidowali gniazda malazańskiego oporu.Do niedawna słyszał jeszcze odgłosy walki: walących się murów i być może czarów.Dobiegały od strony twierdzy, przyszło mu jednak do głowy, że być może się pomylił.W mrocznej chmurze, która zasłoniła niebo na południu, było słychać grzmoty, a we wzburzone morze na dole uderzały błyskawice.Gniew sztormu tłumił wszelkie inne dźwięki.Za jego plecami rozległy się kroki.Dujek odwrócił się błyskawicznie z krótkim mieczem w dłoni.– Wielka pięści!– Która kompania, żołnierko?– Jedenasta! – wydyszała kobieta.– Kapitan Hareb wysłał po ciebie drużynę, wielka pięści.Jestem wszystkim, co z niej zostało.– Czy Hareb jeszcze się trzyma?– Tak jest.Zbieramy pamiątki.Kawałki K’Chain Che’Malle.– A jak się wam to udało, w imię Kaptura?– Wielka pięści, Skręt wziął swoją eskadrę i dostarczył nam resztę pocisków.To głównie przebijacze i rozbijacze, ale saperzy minują budynki na trasie naszego odwrotu i zwalają tony cegieł i kamieni na łeb tym cholernym jaszczurkom.za przeproszeniem, wielka pięści.to znaczy łowcom.– A gdzie jest teraz kompania Hareba, żołnierko?– Niedaleko, wielka pięści.Chodź za mną.Hareb, szlachetka z Siedmiu Miast z szyderczym uśmieszkiem przylepionym do twarzy.Bogowie, mógłbym go teraz pocałować.Zrzęda przesunął się na czoło swego legionu.Podjechała do niego Tarcza Kowadło Szarych Mieczy.– Witaj, Śmiertelny Mieczu – rzekła.Widoczna była tylko dolna połowa jej twarzy, wystająca spod szerokich policzków.– Mamy zamiar uderzyć na nieprzyjaciela.Czy będziecie osłaniać nas z flanki?Daru wykrzywił twarz.– Nie, Tarczo Kowadło.Zawahała się, po czym skinęła krótko głową i złapała wodze.– Jak sobie życzysz.Nie jest hańbą odmówić udziału w samobójczym ataku.– Źle mnie zrozumiałaś – przerwał jej Zrzęda.– Mój legion ruszy pierwszy, a wy za nami.Trzymajcie się tak blisko, jak tylko zdołacie.Przejdziemy przez ten kamienny most i ruszymy prosto ku bramie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]