[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Moi towarzysze nie byli bynajmniej pantoflarzami! To prawdziwi, dzielni mężczyźni! Przekonałem się o tym na własne oczy.Ale wracajmy do pieśni.Drugi z jej refrenów to słowa pędzącego przez bezkres pustyni oblubieńca.Śpiewał on: “Daj mi wielbłąda, siodło i namiot, a będę szczęśliwy”.Pieśń była długa, bo narzeczony zabłądził na pustyni.Miał jedynie nieco wody i trzy daktyle, zwane przez miejscowych “chlebem pustyni”.Jeden daktyl może służyć za pożywienie przez trzy dni.Pierwszego dnia koczownik zjada skórkę, drugiego - miąższ, trzeciego zaś kruszy pestkę i popija ją wodą.Do tragedii oczywiście nie doszło, po wielu perypetiach para zakochanych spotkała się wreszcie i obok swej chaty posadziła pestkę ostatniego daktyla, by wyrosła z niej wspaniała palma, świadek ich szczęścia.Pieśń trwała.Jechałem tuż za przewodnikami karawany, uważnie obserwując zachowanie najstarszego.Co jakiś czas przystawał na moment, podawano mu garść piasku, który wąchał! Gdy zaś wjechaliśmy na hamadę, uważnie badał kształt czy wielkość kamyków, po czym wskazywał dalszą drogę.Wydawało się, że w rozpoznaniu właściwego kierunku pomaga mu zwłaszcza dotyk, węch i smak, nie zaś wzrok! Zdumiało mnie to do tego stopnia, że zacząłem go bardzo pilnie obserwować.Podjechałem najbliżej, jak się dało.Starałem się przyjrzeć jego starczej twarzy.Wydawało mi się, że prowadzi karawanę, mając zamknięte oczy.Kiedy stanęliśmy na południowy odpoczynek, przyjrzałem się jeszcze uważniej.Kochani! Nie uwierzycie, ale to święta prawda! Przewodnik był niewidomy! Ślepy! I rzeczywiście rozpoznawał drogę po zapachu piasku, podmuchu wiatru, pozycji słońca w różnych porach dnia i kształcie kamyczków.Nie mogłem uwierzyć! Na którymś z kolejnych postojów wyjął z zanadrza woreczek i rozsypał dziesiątki niewielkich kamieni.Brał je do ręki, obmacywał, wąchał, ba, niektóre smakował i określał obszar Sahary, z którego pochodzą.A ja wziąłem patyk i rysowałem te miejsca na piasku.Czy jeszcze pamiętasz ojcze naszą ulubioną grę? Wynajdywanie na mapach w atlasie różnych geograficznych nazw? Teraz bardzo mi się to przydało! Przestudiowałem przecież przed wyjazdem arabskie określenia różnych miejsc w Egipcie i na Saharze.Wprowadziłem tym pustynnych przewodników w niekłamany zachwyt.I znów usłyszałem: “marabut”.Przyznam, że miałem już tego dosyć.Tak czy inaczej wciąż jednak nie była to jeszcze najbardziej niewiarygodna z przygód, które przeżyłem, podczas mojej długiej wędrówki.O skorpionach i TuaregachKończył się kolejny dzień i rozkładaliśmy się na nocleg.Leżałem na piasku, a mój opiekun kończył obrzęd parzenia herbaty.Spokojnie płonęło ognisko i wtedy właśnie zaczęliśmy rozmawiać.Rozumieliśmy się bowiem coraz lepiej.Dowiedziałem się, że jestem w rękach Tuaregów[204], koczujących górali z północy.“Mój” Tuareg, o dźwięcznym imieniu Ugzan, parzył więc swój napar, a mniej szlachetne czynności pełnił jego służący, którego nazywał harratinem.Początkowo myślałem, że to imię.Później okazało się, że Tuaregowie, podobnie jak Hindusi, dzielą się na kasty.Ugzan należał do najwyższej: był hodowcą wielbłądów.Niższą warstwę stanowili owi harratinowie, najniżej zaś stali czarni niewolnicy.Odpoczywaliśmy pod skałką.Ugzan ściągnął właśnie tagelmust, czyli czarny zawój zakrywający twarz i głowę.Nie wiem czy już opowiadałem, że Tuaregowie, a właściwie tylko hodowcy wielbłądów i wojownicy, nosili długie, powłóczyste, czarno-błękitne lub białe szaty.Zakrywali też twarze, zaś ich kobiety nie czyniły tego nigdy.Przedziwne są ludzkie obyczaje i tradycje, prawda?Pod zawojem twarz Ugzana była błękitna! Wiem, że bardzo was to intryguje, zresztą tak samo jak intrygowało mnie.Uśmiechasz się, Tadku, niedowierzająco.Jednak naprawdę, ich twarze były błękitne! Przynajmniej tak długo dopóki ich nie umyli! Okazało się wtedy, że mają jasną karnację skóry.Do dziś nie wiem, jak uzyskiwali ten niesamowity błękitny odcień.Przypuszczam jednak, że od barwnika, którym nasycają tkaninę zawojów i ubiorów[205].Tak więc leżeliśmy wtedy na piasku i porozumiewali się po trosze na migi, po trosze za pomocą pojedynczych słów francuskich.Ugzan opowiadał o swoich.Jeżeli nie rozumiałem, powtarzał wiele razy, pokazywał na migi.Tak mijały minuty.Nagle wydało mi się, że poza zasięgiem blasku ogniska coś wypełza spod pobliskiej skały.Najpierw myślałem, że mi się przywidziało.Ale nie!Z piachu wygrzebywał się potwornych rozmiarów skorpion[206].Wiem, że zwykle ruszają one na łowy wieczorem.Ten trzymał swój groźny ogon wygięty łukowato do przodu, a więc wyraźnie atakował! Ruszył w kierunku Uzgana.Nie przypuszczacie nawet, jakie to szybkie stworzenie! Nie było czasu do namysłu.Skoczyłem w kierunku Tuarega i obcasem buta wdeptałem skorpiona w piach.Skorpion zdążyi jeszcze uderzyć kolcem umieszczonym na końcu ogona w mój but.Nogę na szczęście chroniła cholewa z solidnej skóry.Gdybym zdjął wówczas buty, nie rozmawialibyśmy teraz ze sobą.Jad skorpiona bywa bowiem bardzo trujący.Ugzan zerwał się przerażony.Wziął moją reakcję za atak, ale gdy popatrzył z bliska, zbladł.Potem spojrzał na mnie z podziwem, pokręcił głową i znowu rzekł:- Marabut! O! Marabut!!!Od tej chwili nasze kontakty stały się o wiele bliższe i żywsze.Nawet dogadać się było łatwiej.A mnie wciąż nurtowało jedno tylko pytanie: za kogo oni mnie biorą? Czemu nazywają mnie marabutem?Pokazałem na siebie, mówiąc:- Marabut? Marabut? - i rozłożyłem ręce.Milczał.Potem piliśmy herbatę, pojadali daktyle.I wreszcie coś pękło.Ugzan zaczął mówić.Najpierw o karawanie.Narysował na piasku wschodzące i zachodzące słońce, by w ten sposób określić kierunki na swej mapie.Potem postawił punkt, który nazwał Ahaggar[207].Zrozumiałem, że chodzi o jego rodzinne strony.- Tuareg - Ahaggar - powtarzał, pokazując na siebie i na punkt naniesiony na piaskową mapę.Później począł szkicować marszrutę ich karawany.Nigdy się nie dowiedziałem, dlaczego wybrali taką okrężną drogę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]