[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.%7łe podobne upojenie istnieje, kiedy się kocha, wiedzia-łem: wiedziałem, co to jest aureola, którą promieniuje ukochana.Ale żeby można wzniecaćtakie bicie serca, wywoływać podobne wizje jedynie swą pięknością, kwiatami i cętkowanąskórą dzikiego zwierzęcia, pewnymi ruchami, pewnym sposobem kręcenia się w kółko wy-uczonym od jakiegoś pajaca, linią pięknego ramienia; i to bez słowa, bez myśli, nie raczączdradzić, że się wie o tym! Czymże był tedy chaos, jeśli to jest dzieło siedmiu dni?Ale to, co odczuwałem, to nie była miłość; nie mogę nazwać tego inaczej jak pragnieniem,w tym znaczeniu, jakby mi się chciało pić.Pierwszy raz w życiu czułem, jak w mej istociedrga struna obca memu sercu.Na widok tego pięknego zwierzęcia zaryczało drugie zwierzę wmych trzewiach.Czułem, że nie powiedziałbym tej kobiecie, że ją kocham ani że mi się po-doba, ani nawet że jest ładna; nie było na mych ustach nic prócz ochoty ucałowania jej ust,powiedzenia jej: Opleć mnie tymi leniwymi ramionami, oprzyj o mnie tę pochyloną głowę,przylgnij do mych ust tym słodkim uśmiechem. Moje ciało kochało jej ciało, byłem odurzo-ny jej pięknością jak winem.Desgenais, przechodząc, spytał, co mi jest. Kto jest ta kobieta? - rzekłem.Odparł: Coza kobieta? o kim mówisz?53Wziąłem go pod ramię i zawiodłem do sali.Włoszka dostrzegła nas z daleka.Uśmiechnęłasię, uczyniłem krok wstecz. A, a - rzekł Desgenais - tańczyłeś z Marco?- Któż to jest ta Marco? - spytałem.- Ot, ta szelmeczka, która tam się śmieje; podoba ci się?- Nie - odparłem - przetańczyłem z nią walca i chciałem znać jej imię; zresztą nie widzęw niej nic osobliwego.Mówiłem tak przez wstyd, ale ledwie Desgenais odszedł, pobiegłem za nim. Bardzoś nagły! - rzekł śmiejąc się.- Marco to nie jest zwyczajna dziewczyna; żyje z nią,prawie po małżeńsku, pan de***, ambasador mediolański.Jeden z jego przyjaciół przypro-wadził ją do mnie.Ale - dodał - licz na mnie: pomówię z nią; nie damy ci zginąć, chyba żenie będzie innej rady.Może się da uzyskać, aby została na wieczerzy.Z tym odszedł.Nie umiałbym wyrazić niepokoju, jaki uczułem widząc, iż zbliża się doniej, ale nie mogłem dotrzeć do nich, zginęli w tłumie. Więc to prawda? - mówiłem sobie - do tegom doszedł? Jak to! W jednej chwili? O Boże!czyżby to była istota, którą mam pokochać? Ale ostatecznie - myślałem - to tylko zmysły;serce nie ma w tym żadnego udziału.W ten sposób siliłem się uspokoić.W chwilę pózniej Desgenais uderzył mnie po ramieniu.- Zaraz będzie wieczerza - rzekł - poprowadzisz Marco; wie, że ci się podoba, i tak jużułożone.- Słuchaj - rzekłem - nie wiem, co się ze mną dzieje.Mam uczucie, że jestem Wulkanemkuternogą, który z zadymioną brodą, w kuzni swej okrywa Wenus pocałunkami.Wpija osza-lałe oczy w jędrną skórę swej ofiary.Skupia się w widoku tej kobiety, swego jedynego skar-bu; sili się na śmiech radości, udaje, że drży ze szczęścia, równocześnie zaś pamięta o ojcuJowiszu siedzącym na wysokości niebios.Desgenais popatrzył na mnie bez słowa; ujął mnie za ramię i pociągnął z sobą. Zmęczonyjestem - rzekł - smutny jestem; ten zgiełk mnie zabija.Chodzmy wieczerzać, to nas skrzepi.Kolacja była wspaniała, ale ja się tylko przyglądałem.Nie mogłem tknąć niczego, wargimiałem jak zastygłe. Co panu? - pytała Marco.Ale ja siedziałem jak posąg i przyglądałemsię jej od stóp do głów w niemym zdumieniu.Zaczęła się śmiać.Desgenais, który przyglądał się nam z daleka, śmiał się także.Stał przednią wielki kryształowy puchar, który odbijał tysiącem lśniących szybek blask świeczników imienił się jak pryzmat siedmiu kolorami tęczy.Wyciągnęła niedbale rękę i napełniła pucharpo brzegi złocistym cypryjskim winem, tym słodkim winem Wschodu, które zdało mi się takgorzkie na opustoszałym wybrzeżu na Lido.- Masz - rzekła podając - per voi, bambino mio.Niedobre? - rzekła.- Nie - odparłem.- Czy głowa boli?- Nie.- Zmęczony?- Nie.- Ach! zatem miłość?Gdy tak mówiła w swoim narzeczu, oczy jej spoważniały.Wiedziałem, że jest z Neapolu iże kiedy mówi o miłości, mimo woli Włochy tętnią w jej sercu.Szaleństwo rosło.Trunek uderzał do głowy, trącono się kieliszkami; już na najbledsze licawystępowała ta lekka purpura, jaką wino barwi twarze, jakby broniąc przystępu rumieńcomwstydu; zmieszany gwar, podobny przypływowi morza, szemrał niby falą; tu i ówdzie spoj-rzenia iskrzyły się, po czym nagle martwiały i zapadły w tępotę: jakiś wiatr popychał wszyst-kie te mętne pijaństwa ku sobie.Kobieta zaś podniosła się niby na spokojnym jeszcze morzupierwsza fala, która czuje burzę i wzdyma się, by ją oznajmić; ręką nakazała milczenie, wy-54próżniła duszkiem szklankę: od szybkiego ruchu rozplotły się jej włosy; złocisty płaszczspłynął na ramiona; otworzyła usta, aby zaintonować bachancką piosenkę, oczy miała wpół-przymknięte.Oddychała z wysiłkiem; parę razy chrapliwy dzwięk wyszedł z jej zdławionejpiersi; śmiertelna bladość okryła ją nagle, opadła z powrotem na krzesło.Wówczas rozpoczął się zgiełk, który aż do końca wieczerzy - godzinę przeszło - nie ustałani na chwilę.Niepodobna było nic rozróżnić: śmiechów, śpiewu ani nawet krzyków.- Cóż ty na to? - spytał Desgenais.- Nic - odparłem - zatykam uszy i patrzę.Wśród tej bachanalii piękna Marco siedziała niema, nie pijąc, wsparta spokojnie na obna-żonym ramieniu, pogrążona w leniwej zadumie.Nie wydawała się zdziwiona ani wzruszona. Nie chce iść pani w nasze ślady? - spytałem - ofiarowałaś mi przed chwilą cypryjskiegowina, czy nie chcesz i sama skosztować? Mówiąc to, napełniłem po brzeg duży kielich; pod-niosła go wolno, wypiła duszkiem, następnie postawiła na stole i znowu stała się jakby nie-obecna.Im bardziej przyglądałem się tej Marco, tym bardziej zdała mi się dziwna: nic nie bawiłojej, ale nic też nie nudziło.Równie trudno zdawało się pogniewać ją, co zrobić jej przyjem-ność; robiła to, o co się ją prosiło, ale nic z własnego popędu.Wyobraziłem sobie ducha wie-kuistego spoczynku i myślałem, że gdyby ów blady posąg nabrał somnambulicznej zdolnościruchu, byłby podobny do Marco. Czy jesteś dobra, czy zła? - mówiłem - smutna czy wesoła? Czy kocha cię kto? Czychcesz, aby cię kochano? Czy lubisz pieniądze, rozkosz, mów?, konie, wieś, bale? Czym ży-jesz? O czym marzysz? I na wszystkie te pytania ten sam uśmiech, uśmiech bez radości i bezsmutku, który mówił: Cóż mi to?. - i nic więcej.Zbliżyłem usta do jej ust; dała mi pocałunek roztargniony i niedbały jak ona sama, następ-nie podniosła chusteczkę do ust
[ Pobierz całość w formacie PDF ]