[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Siedem stopni, szeroki na trzy kroki podest, trzy stopnie, następny podest, potem dziewięć stopni.Nie dostrzegłem żadnego naturalnego wyjaśnienia takiego układu, chyba że miał on tajemne znaczenie.Schody stawały się coraz węższe, ich szerokość zmniejszała się od jednego podestu do drugiego.Na ostatniej kondygnacji mogłem już tylko ustawić obok siebie obie stopy.Wspinałem się krok po kroku, stawiając razem sto­py, zanim podniosłem jedną z nich, żeby wejść na następny stopień.Stwierdziłem, że idąc liczę je półgłosem.Ostatni odcinek miał ich trzynaście.Wszystkie wyryte Symbole wydawały mi się jakieś osob­liwe: zdałem sobie sprawę, że nie chcę spoglądać dłużej na żaden z nich.Nie wyczułem nawet nikłych śladów wrogo­ści - a w Escore stałem się na tyle wrażliwy na Zło, że je rozpoznawałem - ale odniosłem wrażenie, że te Symbole nie były przeznaczone dla oczu i umysłów istot takich jak ja.Byłem zmęczony, choć nie czułem zmęczenia, kiedy opuszczałem Zieloną Dolinę.Ciężkie brzemię zginało mnie ku ziemi, sprawiało, że stękałem cicho przy każdym stopniu i musiałem wciąż odpoczywać.Dzięki Orsyi moja rana zagoiła się szybko i bez powikłań.To nie ona mi teraz dokuczała, lecz nadmierny ciężar ciała, któremu odpowia­dała ciemność w duszy.Nareszcie miałem za sobą dziwaczne schody i stanąłem na szczycie klifu murem otaczającego Zieloną Dolinę.Na jego powierzchni wykuto w skale ścieżkę.I tak jak przedtem kamienne schody stopniowo się zwężały, tak teraz owa ścieżka zmieniała się według przeciwnego wzoru: na po­czątku tak wąska jak koniec schodów, powoli przyjmowała kształt poszerzającego się klina, zamkniętego wreszcie lasem kolumn.Tymczasem zapadła noc i słaniałem się ze zmęczenia.Powlokłem się więc nie dalej niż do miejsca, w którym mogłem wyciągnąć się na poboczu ścieżki.Zawinąłem się w płaszcz i usnąłem natychmiast.Nawet gdybym chciał, nie zdołałbym zwalczyć senności.Obudziłem się równie szybko, jak zasnąłem, i usiadłem sztywno, żeby rozprostować ręce i nogi.Docierał tu blask świtu.Posiliłem się oszczędnie z zapasów, które przygotowa­ła dla mnie Dahaun, i wypiłem łyk wody z manierki.Pani Zielonych Przestworzy przestrzegała mnie, że muszę dobrze pilnować swych zapasów.W niespokojnych okolicach, gdzie zapuszczają się słudzy Ciemności, człowiek mógł bardzo łatwo dostać się pod wpływ złych mocy po spożyciu czegoś dojrzałego i nadającego się do zerwania.Znowu szedłem klinowatą ścieżką.Wydawało mi się, że kamiennych kolumn nie ustawiono według jakiegoś po­rządku.Raczej mogłyby być pniami skamieniałych drzew, z których dawno odcięto konary.Tak silne stało się wrażenie, iż przebywam w kamiennym lesie, że rozejrzałem się na boki, jakby szukając między pniami brakujących gałęzi.Lecz skalne podłoże było puste.Kiedy zerwał się wiatr i począł dąć wśród pionowych kamieni, wyraźnie słyszałem taki sam dźwięk, z jakim gwałtowna wichura przeczesuje liście w zagajniku.Zamknąłem nawet raz oczy i byłem wtedy pewien, że stoję w lesie, ale kiedy je otworzyłem, patrzyłem tylko na kamienie.Szum niewidzialnego lasu stał się głośniejszy, choć nie czułem już ruchu powietrza.Dobiegło mnie zawodzenie, żałosny płacz wszystkich na świecie osieroconych istot, opłakujących swoich zmarłych.Później i to ucichło.Wtedy usłyszałem dźwięk, prawdopodobnie słowa, wypowiedziane w języku nie znanym ani mnie, ani żadnemu innemu człowiekowi.To nie była odpowiedź, jaką sprowokowałem na nizinie.Nie, te dźwięki powstały w przestrzeni stycznej z naszą, lecz nie miały ze mną nic wspólnego.Samo odczucie przerażającej inności było tak wielkie, że upadłem na kolana, a raczej przygniotło mnie owo brzemię i ukląkłem, nawet nie próbując domyślić się, gdzie może przebywać nieznana istota i kim ona jest.Później zaległa cisza tak głęboka, jak gdyby zatrzasnęły się jakieś drzwi.Nie było wiatru ani zawodzenia, tylko cisza.Wstałem i zacząłem biec.Wypadłem na otwartą przestrzeń, gdzie kończyła się niesamowita droga, i stanąłem, rozglądając się dokoła.Kamienie i skały.Barwna smuga w poprzek skały.Podszedłem.Leżała luźno zwinięta, jakby upuszczono ją przed chwilą.Podniosłem jedwabną chustkę, a delikatne nitki zaczepiły się o chropowatą skórę moich okaleczonych palców.Była to zielononiebieska chustka, jakie kobiety z Zielonej Doliny wieczorami zarzucały na ramiona.Kaththea miała podobną podczas pamiętnej uczty, kiedy śmiejąc się rozmawiała z Dinzilem.Kaththea! Zdawałem sobie sprawę, że w tym miejscu nie powinienem podnosić głosu, ale odważyłem się posłać telepatyczny zew, kiedy stałem tak przesuwając miękką tkaninę między palcami.Kaththeo! Gdzie jesteś?Cisza.Wciąż ta martwa, przerażająca cisza, która zapanowała po zatrzaśnięciu niewidzialnych drzwi.Nie otrzymałem nawet najcichszej odpowiedzi.Zwinąłem chustkę w mały kłębuszek i włożyłem za pazuchę, bliżej ciała.Byłem pewny, że należała do Kaththei.Może więc zdołam jej użyć jako więzi.Często rzecz należąca do kogoś staje się punktem przyciągania.Ale dokąd się udała? Nie wróciła do Zielonej Doliny.a droga do tamtego nawiedzonego miejsca kończyła się tutaj.Gdyby poszła dalej, musiałaby iść między skamienia­łymi drzewami.Mógłbym ruszyć jej śladem.Wykuta w skale ścieżka była dobrym przewodnikiem.Opuściwszy ją, zacząłem kluczyć między kamiennymi ko­lumnami i nieoczekiwanie trafiłem do labiryntu.Nie znalaz­łem żadnego punktu, wedle którego mógłbym się orien­tować, i kiedy tak skręcałem i zawracałem, zdałem sobie sprawę, że wciąż trafiam na otwartą przestrzeń, gdzie znalazłem chustkę mojej siostry.Po drugim takim powrocie usiadłem.Nie wątpiłem już, że na to miejsce rzucono czar, który miał zmylić oczy i umysł intruza.Zamknąłem więc oczy na oszałamiające szeregi skamieniałych drzew i skon­centrowałem się na dniach spędzonych w archiwach Lormtu.Tak głębokie było przekonanie, że żaden mężczyzna nie może posługiwać się Mocą, iż nikt nie pilnował owych zapisków.Wprawdzie większość napisano alego­rycznym stylem, z mnóstwem tak niejasnych aluzji do równie nieznanych spraw, że niewykształcony w magii czytelnik mógł niewiele zrozumieć lub nic zgoła.Podczas prowadzonych tam poszukiwań, pragnąłem jedynie znaleźć dla siebie i Kaththei bezpieczne schronienie i prawie nie zwracałem uwagi na inne tajemnice.Lecz coś z tego, co odłożyłem na bok, pozostało mi w pamięci.Znałem przecież słowa, które sprowokowały tamtą odpowiedź; nie zamierzałem ponownie ich wypróbo­wać.Teraz powinienem wykorzystać inne wiadomości.Istniała pewna szansa.Wytężyłem pamięć i oczami wyobraźni ujrzałem pergaminową kartę zapisaną niewyraź­nym, archaicznym pismem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • necian.htw.pl