[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— No i co teraz, staruszku?Seldon skulił się.Teraz mógł tylko czekać na ciosy.Tłoczyli się wokół niego, a każdy miał ochotę uderzyć go raz czy dwa.Helikończyk podniósł ręce, usiłując przyjąć postawę obronną.Wciąż potrafił walczyć, choć w staromodny sposób.Gdyby miał przed sobą jednego czy dwóch przeciwników, mógłby się bronić, unikać ich ciosów i kontratakować.Ale nie mógł się bronić przed ośmioma — z pewnością nie przed ośmioma.Próbował szybko przesunąć się w bok, by uniknąć ciosów, lecz prawa noga, ta z ischiasem, ugięła się pod nim.Upadł i wiedział już, że jest w beznadziejnej sytuacji.Wtem usłyszał, że ktoś krzyczy:— Co się tu dzieje?! Wynoście się, łobuzy! Wynocha stąd albo was pozabijam!— No proszę, jeszcze jeden staruszek — powiedział herszt bandy.— Nie taki znowu staruszek — rzucił nowo przybyły.Krawędzią dłoni uderzył tamtego w twarz, tak że stała się purpurowa.— Raych, to ty? — spytał zdumiony Seldon.— Trzymaj się od tego z dala, tato.Wstań i odsuń się.— Zapłacisz nam za to — powiedział herszt, rozcierając policzek.— Nic mi nie zrobisz — odparł Raych, wyciągając długi, błyszczący dahlijski nóż.Po chwili wyciągnął drugi i teraz miał po jednym w każdej dłoni.— Wciąż nosisz noże? — zapytał słabo Seldon.— Zawsze — odparł Raych.— Nic mnie nie powstrzyma.— Ja cię powstrzymam — oznajmił przywódca, wyciągając miotacz.W okamgnieniu jeden z noży Raycha poszybował w powietrzu i utkwił w gardle zbira.Ten westchnął głośno, zagulgotał i upadał, podczas gdy pozostałych siedmiu tylko się gapiło.Raych podszedł do niego i powiedział:— Nóż jest mi potrzebny.— Wyciągnął go z krtani bandziora i wytarł o jego koszulę.Robiąc to, nadepnął dłoń mężczyzny, pochylił się i podniósł miotacz.Wrzucił go do jednej ze swych przepastnych kieszeni i stwierdził: — Nie lubię używać miotacza, bo czasami nie trafiam.Za to nigdy nie chybiam, gdy rzucam nożem.Nigdy! Ten facet nie żyje.Będziecie tak stać czy odejdziecie?— Brać go! — wrzasnął jeden ze zbirów i jak na komendę wszyscy rzucili się na niego.Raych cofnął się o krok.Błysnął jeden, a potem drugi nóż i dwóch napastników zatrzymało się.W brzuchu każdego z nich tkwiło ostrze.— Oddajcie moje noże — rzekł Raych, wyciągając je zgrabnym ruchem.— Tych dwóch jeszcze żyje, choć to już długo nie potrwa.Chcecie znów zaatakować czy odejdziecie?Zawrócili, a Raych zawołał za nimi:— Zabierzcie zabitego i umierających! Mnie nie są potrzebni! Pospiesznie zarzucili trzy ciała na ramiona i uciekli w popłochu.Raych pochylił się, by podnieść laskę Seldona.— Możesz iść, tato?— Raczej nie — odparł Helikończyk.— Skręciłem nogę.— W takim razie wsiądź do mojego samochodu.A tak w ogóle, dlaczego tu spacerowałeś?— A dlaczego nie? Nigdy nie przytrafiło mi się nic złego.— Dlatego czekałeś, aż coś złego cię spotka? Wsiądź do mojego samochodu, zawiozę cię na uniwersytet.Raych zaprogramował trasę pojazdu, po czym powiedział:— Jaka szkoda, że nie ma z nami Dors.Mama zaatakowałaby ich gołymi rękami i zabiła wszystkich ośmiu w pięć minut.Seldon poczuł, że w oczach kręcą mu się łzy.— Wiem, Raych, wiem.Myślisz, że nie tęsknię za nią każdego dnia?— Przepraszam — powiedział cicho Raych.— Skąd wiedziałeś, że mam kłopoty? — spytał Hari.— Wanda powiedziała mi, że kilku złych ludzi zaczaiło się na ciebie.Powiedziała mi też, gdzie się ukryli, więc natychmiast wyruszyłem.— A nie wątpiłeś w to, co powiedziała?— Wcale.Teraz już wiemy, że ma pewnego rodzaju kontakt z twoją świadomością i wyczuwa, co dzieje się wokół ciebie.— Powiedziała ci, ilu ludzi chce mnie zaatakować?— Nie.Powiedziała jedynie „kilku”.— Dlaczego przyszedłeś tu sam?— Nie miałem czasu na skrzyknięcie oddziału, tato.A poza tym jeden taki jak ja wystarcza.— To prawda.Dziękuję ci, Raych.14Po powrocie na Uniwersytet Streelinga ułożono nogę Seldona na wyściełanym taborecie.Raych patrzył ponuro na ojca.— Tato — zaczął — od tej chwili masz już nie spacerować sam po Trantorze.Helikończyk zmarszczył brwi.— Dlaczego? Z powodu jednego incydentu?— Taki incydent wystarczy.Nie możesz już sam się bronić.Masz siedemdziesiąt lat, a prawa noga nie wesprze cię w nagłej potrzebie.Poza tym masz wrogów…— Wrogów!— Tak.I dobrze o tym wiesz.Te podłe szczury nie czatowały na przypadkowego przechodnia.Nie czekali, żeby obrabować jakąś nieświadomą niczego osobę.Rozpoznali właśnie ciebie, wołając „psychohistoria”.A potem nazwali cię nędzną kreaturą.Jak myślisz dlaczego?— Nie mam pojęcia.— Bo żyjesz we własnym świecie, tato, i nie wiesz, co się dzieje na Trantorze.Trantorczycy wiedzą, że ich świat rozpada się w szybkim tempie.Wiedzą, że twoja psychohistoria przewidziała to już wiele lat temu.Czy nie przyszło ci do głowy, że za złą wiadomość mogą obwiniać posłańca? Jeśli wszystko źle się układa, ludzie stają się podli, jest więc wielu, którzy uważają, że odpowiadasz za Upadek Imperium.— Nie mogę w to uwierzyć.— A jak myślisz, dlaczego w Bibliotece Galaktycznej jest grupa ludzi, którzy chcą się ciebie pozbyć? Nie chcą być w pobliżu, gdy zostaniesz zaatakowany.Dlatego musisz na siebie uważać.Nie możesz wychodzić sam.Będę musiał ci towarzyszyć albo potrzebny ci będzie ochroniarz.Tak właśnie będzie, tato.Seldon wyglądał na okropnie nieszczęśliwego.— To nie potrwa długo — powiedział łagodniej Raych.— Dostałem nową pracę.— Nową pracę? Jaką? — spytał Seldon i spojrzał w górę.— Wykładowcy na uniwersytecie.— Na jakim uniwersytecie?— Santanni.Seldonowi zadrżały usta.— Santanni! Przecież to dziewięć tysięcy parseków od Trantora.To prowincjonalny świat po drugiej stronie Galaktyki.— Owszem.Właśnie dlatego chcę tam polecieć.Całe życie spędziłem na Trantorze i jestem już tym zmęczony.Żaden ze światów Imperium nie chyli się ku upadkowi tak jak Trantor, który stał się siedliskiem zbrodni i na którym nie ma już nikogo, kto by nas bronił.Ekonomia kuleje, technologia podupada.Santanni zaś to porządny świat, ludzie pracują tam zawzięcie, więc pragnę się tam znaleźć, by budować nowe życie z Manellą, Wandą i Bellis.Wyjeżdżamy za dwa miesiące.— Wszyscy!— Razem z tobą, tato.Nie zostawimy cię na Trantorze.Pojedziesz z nami na Santanni.Seldon pokręcił głową.— Wiesz, że to niemożliwe, Raych.— Dlaczego?— Wiesz dlaczego.Chodzi o Projekt.O moją psychohistorię
[ Pobierz całość w formacie PDF ]