[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zabloko-wałem pana w czasie.Barton wolno przyswoił sobie tę informację. To była twoja robota? Ale w końcu wydostałeś mnie stamtąd. Oczywiście przyznał ochoczo Peter. Potrzymałem tam pana, a po-tem wydostałem na zewnątrz.Kiedy to mi się już znudziło.Chciałem, żeby panwiedział, kto tu jest szefem.Nastała długa chwila milczenia.Chłopiec uśmiechnął się pewny siebie.Byłwyraznie zadowolony.Rzeczywiście wykonał kawał solidnej roboty. Obserwowałem pana z mojej kryjówki wyjaśnił. Wiedziałem, dokądpan chce się udać.Domyśliłem się, że będzie pan chciał przejść na drugą stronę. Jego klatka piersiowa wyraznie unosiła się, kiedy mówił. Nikt poza mnątego nie potrafi.Jestem jedyny.Mam swoje sposoby. Zamilcz rzucił Barton.Minął chłopca i wskoczył do packarda.Kiedy zapalił silnik i zwolnił hamu-lec, dostrzegł, że wyrażający pewność siebie uśmiech niknie z twarzy Petera.Nimzawrócił i skierował się w stronę Millgate, ów uśmiech przeszedł w wyraz nieza-dowolenia. Nie zabierze mnie pan ze sobą? zapytał Peter, podbiegając do okna.Jegotwarz była biała ze złości. Tam na dole wzgórza jest mnóstwo ciem trupichgłówek.Już prawie noc! Trudno odparł Barton i ruszył w dół drogi.36Peter był wściekły.Został z tyłu; był wolno niknącą kolumną gwałtownej nie-nawiści.Barton oblał się potem.Może popełnił błąd.Było mu cholernie niewygodniew owym labiryncie bali; pełzał w kółko niczym karaluch w szklance wody.Tendzieciak ma duże możliwości i w swoim szaleństwie może z nich korzystać.Naj-ważniejsze z tego wszystkiego jest to, że Ted Barton był skazany na pobyt tu bezwzględu na to, czy mu się to podobało czy nie.A więc wszystko rozegra się w ciągu najbliższych dni.Millgate wolno niknęło w ponurym mroku, kiedy Barton wjechał na ulicęJeffersona.Większość sklepów była zamknięta.Drogerie, sklepy z towarami że-laznymi, nie kończące się kafejki i tanie bary.Zaparkował przed klubem Magnolia, walącą się speluną mogącą rozsypać sięw każdej chwili.Kilku podejrzanych, podchmielonych typów kręciło się przedwejściem.Mieli zarośnięte twarze i poruszali się niezdarnie; patrzyli na nie-go przenikliwie zaczerwienionymi oczyma, kiedy zamykał packarda i wchodziłprzez wahadłowe drzwi do baru.W środku znajdowało się zaledwie kilka osób.Stoliki były puste, a na ichblatach poustawiano do góry nogami krzesła.Usiadł na końcu baru, z dala odinnych i zamówił trzy burbony, jeden po drugim.Miał kompletny zamęt w głowie.Przyjechał tu normalnie, a teraz nie może sięstąd wydostać.Tkwi tu, uwięziony w środku doliny przez stos okrąglaków.Jakdługo one już tam leżą? Dobry Boże, a jeżeli zostaną tam na zawsze? A cóż po-wiedzieć O kosmicznym wrogu, tym, który manipuluje wspomnieniami, i Peterze,ziemskim przeciwniku wrzuconym tu jakby na dokładkę?Burbony uspokoiły go nieco.Owa kosmiczna siła potrzebowała go w jakimścelu.Może miał wyjaśnić, kim jest.Może to wszystko zostało zaplanowane, jegoprzyjazd tu powrót do Millgate po tylu latach.Może każdy ruch, wszystko, codo tej pory zrobił, całe jego życie.Zamówił nową kolejkę burbona; miał nad czym myśleć.Do środka weszłokilku mężczyzn.Byli przygarbieni i mieli na sobie skórzane kurtki.Usiedli zadu-mani nad piwami.Nie rozmawiali ani się nie poruszali.Wyglądało, że zamierzalispędzić tak cały wieczór.Barton zignorował ich i skoncentrował się na swoichdrinkach.Przymierzał się do przełknięcia szóstego burbona, kiedy uświadomił sobie, żektoś go obserwuje.Udał, że tego nie widzi.Dobry Boże, czyż nie miał już dośćkłopotów?Obserwujący go mężczyzna obrócił się na stołku.Stary pijak o ponurej twa-rzy.Wysoki i przygarbiony.Ubrany w stary, porwany płaszcz, brudne spodniei szczątki butów.Miał duże, ciemne ręce z pokiereszowanymi palcami.Gapił sięprzepitymi oczyma na Bartona, śledząc każdy jego ruch.Nie przestał, nawet wte-dy, kiedy Barton rzucił mu gniewne spojrzenie.Nieznajomy wstał i podszedł chwiejnym krokiem do Bartona, który zaparł sięw oparciu stołka.Spodziewał się, że nieznajomy będzie próbował naciągnąć gona drinka.Ten zaś, westchnąwszy, usiadł na stołku obok i założył ręce na piersi. Cześć chrząknął, chuchnąwszy alkoholicznym wyziewem w stronę Bar-37tona.Odgarnął przetłuszczone, rzadkie, jasne włosy znad błękitnych oczu i po-wiedział: Jak się pan ma? Czego pan chce? odrzekł ostro Barton mocno zdenerwowany. Zadowolę się szkocką z wodą.Barton był wyraznie zaskoczony. Słuchaj no, kochany zaczął, lecz nie-znajomy przerwał mu, mówiąc łagodnie: Przypuszczam, że pan mnie sobie nie przypomina.Barton zamrugał. Czy przypominam sobie? Biegł pan ulicą.Wczoraj.Szukał pan ulicy Centralnej.Po tych słowach Barton sobie przypomniał.To był ten pijak, który się wtedyśmiał. Och, tak powiedział wolno.Nieznajomy wyraznie się ożywił. A jednak przypomina pan mnie sobie. Wyciągnął w kierunku Barto-na pokrytą bliznami rękę. Nazywam się Christopher.William Christopher powtórzył. Jestem z pochodzenia Szwedem.Barton nie podał mu ręki. Niepotrzebne mi pańskie towarzystwo powiedział.Christopher uśmiechnął się, szczerząc zęby. Wierzę, ale może kiedy dostanę szkocką z wodą, będzie to już dla mniedość i pójdę sobie.Barton skinął na barmana. Szkocka z wodą mruknął. Dla niego. No i co, znalazł pan Centralną? zapytał Christopher. Nie.Christopher zachichotał piskliwie. Wcale mnie to nie dziwi.Mógłbym to panu powiedzieć. Powiedział już pan.Barman podał zamówionego drinka i Christopher podziękował z zadowole-niem. Dobre zauważył, wypiwszy spory łyk, a potem, wciągnąwszy głębokopowietrze, dodał: Nie jest pan stąd, prawda? Zgadł pan. Co pana sprowadziło do Millgate? Takiego małego miasta.Nikt tu nigdynie przyjeżdża.Barton wolno uniósł głowę. Przyjechałem tutaj odnalezć siebie.Z jakiegoś powodu wydało się to Christopherowi śmieszne.Zapiszczał gło-śnym, przenikliwym śmiechem, aż inni siedzący przy barze spojrzeli na nich z iry-tacją. Co pana ugryzło? zapytał ze złością Barton. Co w tym takiegośmiesznego, do cholery?Christopher uspokoił się. Odnalezć siebie? Ma pan już coś? Pozna pan siebie, kiedy pan siebie od-najdzie? Jak pan wygląda? Ponownie mimo woli wybuchnął śmiechem.Barton opadł ciężko na stołku i pochylił się przygnębiony nad swoją szklanką. Niech pan zamilknie mruknął. Mam i tak dosyć kłopotów. Kłopotów? Jakich kłopotów?38 Tego wszystkiego.Wszystkiego na tym świecie. Burbon zaczął już dzia-łać. Jezu Chryste, równie dobrze mógłbym nie żyć.Najpierw odkryłem, że nieżyję, że nigdy nie dorosłem.Christopher potrząsnął głową. Fatalnie rzucił. Potem tych dwoje ludzi, którzy przeszli przez werandę. Wędrowcy.Tak, z początku są niesamowici.Ale można się do tego przy-zwyczaić. Potem ten cholerny gówniarz szukający wszędzie pszczół.Następnie tapostać wysoka na sto kilometrów, którą mi pokazał.Z głową jak żarówka.Wyraz twarzy Christophera nagle się zmienił.Jakby błysk rozjaśnił maskęnotorycznego pijaka.Poczucie świadomości. Co? zapytał. O jakiej postaci pan mówi? Największej, jaką kiedykolwiek widziałem. Barton wykonał gwałtownygest. Wysokiej na milion kilometrów.Zasłaniającej światło słoneczne.Składa-jącej się ze światła.Christopher wolno wysączył swojego drinka. Co jeszcze się panu przytrafiło, panie. Barton.Ted Barton.Potem spadłem z kłody
[ Pobierz całość w formacie PDF ]