[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Vassone, Melton-Kinsler czy wszczepka wojskowych nanomatów - bez znaczenia.Tak.Gdy spyta, odpowiem jasno i szczerze.Nie będzie już żadnego MUI między nami.Poproszę o wybaczenie.Niech zrozumie.Wiem, że zrozumie.I znowu będzie, jak niegdyś z Imeldą, światło i ciemność, dusza na opuszkach palców.Podniósł na nią wzrok.Wpatrywała się weń z jakimś desperackim napięciem.Co mogło do niej przeciec po mysini?- Nawet wtedy - szepnęła - wiedziałam, że to nie ty.Wstał, wyprostował się.Czy coś takiego mogła powiedzieć Marina Vassone?- Cóż - skrzywił się, ostentacyjnie cyniczny - ja tego nie wiedziałem.- Nicholas - zaczęła i poznał po twarzy, że zamierza mu się z czegoś zwierzyć -ja.- Nie, nie! - zamachał rękoma.- Po co mi to mówisz? No po co? Co cię, cholera, nagle napadło, żeby tu.- zabrakło mu słów, dokończył dłonią.Wtłaczając gniew z powrotem do środka, odwrócił się od niej, otrzepał i wygładził płaszcz, otarł usta.Nic nie pozostało ze stanowczych postanowień sprzed dziesięciu sekund.Bo cóż innego chroni nas przed czernią, jeśli nie forma? Istnieją granice, których nie należy przekraczać.Co ona najlepszego chciała tu zrobić? Rozumiem, boi się śmierci, ale - na litość boską! trochę taktu.!- Panie - wtrącił się diabeł - gorąco doradzam usunięcie stąd ciał i zjechanie z drogi.Najwyraźniej nie jest ona zbytnio uczęszczana, ale gdyby jakiś.- Takiś mądry? - sarknął błyskawicznie rozwścieczony Nicholas.- Wymysł mi ty lepiej, jak zarazić tamtych w enklawie!- Nie wiem, czy to ma jeszcze jakikolwiek sens, skoro nie żyją zarówno Colleen, jak i Julius Qurant, panie.Hunta to zmroziło.Bo istotnie, jakim prawem miałby się teraz domagać wpuszczenia do Czterolistnej? Miał ochotę rzucić się Lucyferowi do gardła i dusić, dusić, dusić.Wtedy go oświeciło:Prawem wybawiciela od Zarazy, oto jakim.Zaśmiał się na głos.Nie zdrajca, lecz zbawiciel! Można ruszyć i taki trend, czemu nie? A co dopiero z poparciem Modlitwy!Odrzuciwszy papierosa, podszedł do harleya.Jeszcze będę pieprzonym bohaterem narodowym!Powiem tak: przynoszę wam tu przyszłość, w której nie.Zamarł w pół kroku nad ciałem AGENTA1.Zrozumiał wszystko.Przypomniał sobie.Wykład Jugrina, ściśniętą w środku wiązkę linii czasu.Siebie samego.Nie ma sprzeczności.Jest tak, jak jest: zarazem stoję tu nad Czterolistną i śpię na kolorowych poduszkach w izolatce Hedge'a; Skrytojebca żyje i nie żyje; mam dłoń i nie mam dłoni; Marina jest zdrowa i Marina umiera.Bo jakoś tak się składa, że rozważając prawdopodobne przyszłości zawsze patrzymy od naszego „teraz" w przód, zakładając siebie jako punkt odniesienia - nigdy zaś nie podejrzewając odwrotnego porządku.A ja teraz wiem: żyję w złożeniu niepewnych wariantów, żyję w cudzej futurpamięci!Żyję w cudzej - Bronsteinowej - futurpamięci, a redukcja jeszcze nie nastąpiła.Dokładnie tak, jak mówił major Fuzz.Zdecyduje się dopiero post factum.Dookreśli mnie więc trend, który zdominował pamiętającego.Ziszczę się w wariancie optymalnym: ten lub ten; więc może cała ta moja odyseja nie okaże się wcale prawdą i zniknie wypłaszczona do nieprawdopodobieństwa?Przeżyję? nie przeżyję? I jeśli nawet - to jako kto? A Marina? Z dwóch równoważnych historii zawsze przyjemniej zapamiętać tę kończącą się przynajmniej jakimś pozorem happy endu.Lecz z drugiej strony: forma domaga się tragedii.Czerń, czerń pokrywa wszystko.Nie skończy się dobrze, nie.Wcześniej spełniło się proroctwo Lucyfera i zza zakrętu dobiegł szum pędzącego samochodu.Spoza drzew wypadł zabytkowy sedan i natychmiast zaczął z piskiem opon hamować, wykręcając się bokiem w kontrolowanym poślizgu.Za szybą na siedzeniu obok kierowcy Nicholas ujrzał wyraźnie twarz porucznika McFly'a.Diabeł/Baryshnikov rzucił Huntem ku barierce i skarpie, lecz Nicholas zastopował go jednym gestem prawej dłoni.Podniósł ergokarabinek i (Ranger on) wpakował resztę magazynka w sedana, zabijając na miejscu kierowcę, raniąc McFly'a i doszczętnie niszcząc przód wozu.McFly wypadł z auta i przetoczył się na pobocze; kończąc ruch, płynnie stanął na nogi.Rozpędzony AGENT1409 skoczył mu do gardła.McFly zdążył tylko krzyknąć: - Hunt! Nie!Hunt puścił bezużyteczny karabinek.Baryshnikov ponownie złapał go w swe szpony.Przekładał już nogę przez balustradę, gdy znowu zastopował go i zawrócił.Podbiegł do tablicy, uniósł gorące ciało.Teraz trudniej.Krzyknął na diabła.Na skarpę i w dół.Za plecami słyszał warczenie AGENTA1409 i krzyki porucznika McFly'a.Po kłującej wyściółce kudzu zjechał na sam dół, jakieś dwadzieścia metrów.Od bramy w enklawie dzieliło go dalszych sto metrów w poziomie.Od razu zaczął ku niej iść (nie był w stanie biec z Mariną na rękach), chociaż doskonale wiedział, że brama się przed nim nie otworzy; ale kiedy szedł, mniej się bał.Zdawało mu się nawet, że przez hałas własnego oddechu słyszy charakterystyczny hurgot-łopot wirników śmigłowców.To coś, co niósł - wiedział, że to nie jest Marina: ona szła obok.Jednak tulił, obejmował, przyciskał do piersi, pochylał głowę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]