[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pełnym złych przeczuć wzrokiem obrzucił dziewczynę,niezdolną opanować drżenia rąk, i niecierpliwiącego się aż nazbyt wyraznie małżonka.Z rezygnacjązapalił świecę.- Niech oświeci was mądrość Chochocana.- Nakreślił kredą symbol wokół podstawy świecy ipodniósł wino, błogosławiąc ich.Napełnił oba puchary i postawił naprzeciw młodej pary.- Niechbłogosławieństwo Chochocana wypełni wasze serca.- Napisał kredą nowe symbole wokół pucharówi na wpół pustej karafki.- Pijcie, boże dzieci, i poznajcie się nawzajem, jak zrządzili to ci, którzy patrzą na was znieba.- Pokłonił się, udzielając błogosławieństwa, i z niemal widoczną ulgą opuścił weselną chatę.Buntokapi machnął ręką i służący wyszli.Cicho zamknęli za sobą papierową przegrodę,pozostawiając go sam na sam z oblubienicą w schronieniu wstrząsanym gwałtownymi porywamiwzmagającego się wiatru.Bunto zwrócił swe ciemne oczy na Marę.- Nareszcie, moja żono, należysz do mnie.- Zbyt szybko uniósł puchar do ust i winochlapnęło, zamazując jeden z symboli.- Popatrz na mnie, moja pani.Kapłan wolałby, abyśmy wypilito wspólnie.Poryw wiatru z hukiem zatrzasnął przegrody, grzechocząc papierem o deszczułki, z którychzbudowano chatę.Mara wzdrygnęła się, próbowała zachować zimną krew.Wyciągnęła rękę i uniosłapuchar.- Za nasze małżeństwo, Buntokapi.Upiła mały łyk, a on wysączył swe wino do dna.Potem wlał do swego pucharu resztki zkarafki i wypił je także.Kiedy odstawił kielich i karafkę, pierwsze krople deszczu zabębniły ciężkopo nieprzemakalnym dachu weselnej chaty.- %7łono, przynieś mi więcej wina.Mara postawiła puchar na stole, pośród kredowych znaków nakreślonych przez kapłana.Zoddali dobiegł pomruk grzmotu, a wiatr ustał, zastąpiony wściekłą ulewą.- Wedle twego życzenia, mężu - rzekła cicho, po czym uniosła głowę, aby wezwać służącą.Bunto skoczył do przodu.Stół zakołysał się, a wino rozlało się przy akompaniamencie brzękuszkła.Zamiast wezwać służącą, krzyknęła, kiedy ciężka pięść męża uderzyła ją w twarz.Oszołomiona opadła plecami na poduszki, a deszcz dzwonił jej w uszach jak tętniąca krew.Zakręciło jej się w głowie, ból zaćmił zmysły, a gniew prawie udusił, lecz zdołała się opanować.Leżała ciężko oddychając, kiedy padł na nią cień męża.Pochylając się naprzód i przesłaniając światło, powiedział cicho, lecz groznie:- Powiedziałem, żebyś podała mi wina.Jeśli poproszę cię o wino, ty je przyniesiesz.Nigdywięcej nie powierzysz tego zadania, ani żadnego innego, w ręce służącej bez mojego pozwolenia.Jeśli poproszę cię o cokolwiek, zrobisz to sama.Wyprostował się znowu, a półmrok podkreślał jego zwierzęce rysy.- Masz mnie za głupca.- W jego głosie pobrzmiewała długo tajona złość.- Wszyscy maciemnie za głupca, moi bracia, mój ojciec, a teraz ty.Ale ja nie jestem głupi.Przy Halesko, zwłaszczaprzy Jiro łatwo było wyglądać głupio.Teraz nie muszę już więcej grać durnia! Wyszłaś za mąż zanowy porządek.Ja jestem panem Acoma.Nigdy o tym nie zapominaj, kobieto.A teraz przynieś miwięcej wina!Mara zamknęła oczy.Tłumiąc drżenie głosu, odrzekła:- Dobrze, mój mężu.- Wstawaj! - Bunto trącił ją palcem stopy.Opierając się pokusie dotknięcia spuchniętego, poczerwieniałego policzka, spełniła rozkaz.Pochyliła głowę w nienagannym wyrazie pokory właściwej żonie, lecz w jej ciemnych oczachbłyskało coś zupełnie innego, kiedy pokłoniła mu się do stóp.Potem, bardziej nawet opanowana, niżgdy zrzekała się praw głowy rodu, wstała i przyniosła wino ze skrzyni przy drzwiach.Buntokapi przyglądał się, jak porządkowała stół, potem odnalazł i napełnił swój puchar.Młody i podniecony oczekiwaniem, patrzył na wznoszące się i opadające piersi Mary, zasłoniętecienką tkaniną dziennej sukni.Pił i nie zwracał uwagi na pałającą w jej oczach nienawiść.A gdydokończył wino i cisnął na bok puchar, zacisnął spocone dłonie na drażniącej jego zmysły zasłoniejedwabiu.Pchnął żonę na poduszki, zbyt pijany i ogarnięty pożądaniem, by zatroszczyć się o nią.Mara zniosła dotyk jego rąk na swym nagim ciele.Nie walczyła z nim i nie krzyczała.Zodwagą równą tej, którą okazali jej ojciec i brat na polu bitwy w Mikdemii, przyjęła to, co nastąpiło,nie uroniwszy łzy, pomimo że zapał Bunto sprawiał jej ból.Potem przez długie godziny leżała nazmiętych, przepoconych prześcieradłach, wsłuchując się w bębnienie deszczu i głośne chrapaniemęża.Obolała i posiniaczona, myślała o swej matce i o niańce, i zastanawiała się, czy ich pierwszenoce były inne.Zamknęła oczy, odwróciwszy się plecami do wroga, którego poślubiła.Sen nieprzyszedł.Lecz nawet jeśli jej duma srodze ucierpiała, to honor Acomów pozostał nietknięty.Niekrzyknęła ani razu.* * *Poranek świtał dziwnie cichy.Goście odjechali żegnani w imieniu nowożeńców przez panaAnasati i Nacoyę.Służba z trzaskiem rozsunęła przegrody weselnej chaty i świeże, obmyte deszczempowietrze wionęło do środka.Mara wciągnęła w płuca woń wilgotnej ziemi i kwiatów i wyobraziłasobie barwy ogrodów, z których woda zmyła warstwę letniego kurzu.Z natury lubiła zrywać sięrano, lecz według obyczaju następnego dnia po dopełnieniu małżeństwa nie wolno jej było wstaćprzed mężem.Teraz bardziej niż dotąd drażniła ją ta bezczynność, pozostawiająca zbyt wiele czasuna rozmyślania, nie pozwalająca zapomnieć o obolałym ciele.Słońce wzniosło się wyżej i w chacieweselnej stawało się coraz duszniej.Mara wezwała służącego, aby rozsunął przegrody na oścież, igdy promień światła w południe przekreślił prostackie rysy jej męża, ten jęknął.Z nieruchomą twarząprzyglądała się, jak wcisnął się w poduszki, mruknąwszy ostry rozkaz, by zasunięto przegrody izasłony.Zanim opadły cienie draperii, dostrzegła, że jego cera nabrała zielonkawej barwy, a pot lśniłna szyi i nadgarstkach.Melodyjnym głosem, wiedząc, że męczy go właśnie władca wszystkich pijaków, rzekła:- Mężu, czy jesteś niezdrów?Bunto jęknął i wysłał ja po chochę.Oblewając się potem na wspomnienie zadanych jejgwałtów, Mara wstała i przyniosła parujący dzbanek.Wcisnęła gorącą filiżankę w drżącą dłoń.Jakoże napój warzono od samego rana, był prawdopodobnie zbyt mocny, lecz Buntokapi wypił go dokropli.- Ale z ciebie drobina - zauważył, patrząc na swe wielkie ręce przy jej delikatnych dłoniach.Potem, przybity bólem głowy, wyciągnął rękę i uszczypnął ją we wciąż jeszcze spuchniętysutek.Ledwie udało się jej nie wzdrygnąć.Strząsając włosy tak, żeby okryły i ogrzały piersi, spytała:- Jakie są życzenia mego pana?- Nalej mi jeszcze chochy, kobieto.- Jakby zażenowany swym nietaktem patrzył, jak napełniajego filiżankę.- Czuję się, jakby stado nidr załatwiło swe całonocne potrzeby prosto w moje usta.-Skrzywił się i splunął.- Będziesz mi usługiwać przy ubieraniu, a potem każesz służącym przynieśćchleb i jomach.- Dobrze, mężu.A pózniej? - Pomyślała z tęsknotą o chłodnych cieniach gabinetu ojca i oNacoi.- Nie nudz, żono.- Bunto wstał, ostrożnie trzymając się za głowę.Nagi przeciągnął się tak, żejego guzowate kolana znalazły się tuż przed nosem Mary.- Zajmiesz się domem, lecz dopiero wtedy,gdy nie będziesz mi już potrzebna.Mrok zasłon ukrył wzdrygnięcie Mary
[ Pobierz całość w formacie PDF ]