[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Poczciwy stary Paul.Steve Pyle, dyrektor generalny Investment Bank w Rijadzie, otrzymał list Andy'ego Lainga w dziesięć dni po jego nadaniu.Przeczytał go w zaciszu swego gabinetu, a kiedy go odkładał, ręka mu drżała.To wszystko stawało się sennym koszmarem.Wiedział, że zapis bankowego komputera wytrzyma elektroniczną kontrolę - robota, jaką wykonał pułkownik, usuwając jeden zestaw danych i zastępując go innym, zakrawała na dzieło geniusza - ale.A jeśli ministrowi, księciu Abdulowi, coś się przytrafi? A jeśli ministerstwo sporządzi swój kwietniowy bilans, a książę nie potwierdzi, że aprobował zwiększenie funduszu? A on, Steve Pyle, miał na to tylko słowo pułkownika.Próbował skontaktować się z pułkownikiem Easterhouse'em telefonicznie, ale okazało się, że pułkownik wyjechał.Przebywał na górzystej północy w okolicy Ha'il, snując plany z szyickiem imamem.który wierzył, że na jego czole spoczęła dłoń Allacha, a na stopach buty Proroka, ale Pyle o tym nie wiedział.Miały upłynąć trzy dni, nim udało mu się skontaktować z pułkownikiem.Quinn urabiał Kuypera piwem aż do wczesnego popołudnia.Musiał to robić bardzo ostrożnie.Za mało piwa i facetowi nie rozwiązałby się język na tyle, by przezwyciężyć wrodzona ostrożność i małomówność; za dużo i po prostu by zasnął.Takim właśnie pijaczyna był Kuyper.- Straciłem go z oczu w sześćdziesiątym siódmym - ciągnął Quinn o ich wspólnym i zaginionym przyjacielu, Paulu Marchais.- Wyrwałem się stamtąd, kiedy nam, najemnikom, ziemia zaczęła się palić pod nogami.Jemu musiało się nie udać.Pewnie skończył w jakimś przydrożnym rowie.Kuyper zarechotał, rozejrzał się dookoła i potarł palcem bok nosa w geście głupka, któremu się zdaje, że wie coś niezwykłego.- Wrócił - powiedział zadowolony z siebie.- Udało mu się prysnąć.-Wrócił tutaj.- Do Belgii?- Aha.To musiało być w roku 1968.Właśnie wyszedłem z mamra.Widziałem go na własne oczy.Dwadzieścia trzy lata, pomyślał Quinn.Facet mógł być Bóg wie gdzie.- Wypiłoby się piwko z Wielkim Paulem za stare, dobre czasy - mruknął.Kuyper pokręcił głową.- Ni ma szansy - wybełkotał po pijacku.- Paul zniknął.Musiał, no nie? Z tą policją na karku i tak dalej.Ostatni raz, jak o nim słyszałem, to pracował w wesołym miasteczku gdzieś na południu.Pięć minut później już spał.Quinn wrócił do hotelu dość niepewnym krokiem.On także odczuwał potrzebę snu.- Pora zapracować na utrzymanie - powiedział do Sam.- Pójdziesz do informacji turystycznej i dowiesz się o wszystkie wesołe miasteczka, parki krajobrazowe i tak dalej.Na południu kraju.Była szósta po południu.Przespał dwanaście godzin.- Są dwa - poinformowała go Sam podczas śniadania, które zjedli w swoim pokoju.- Bellewaerde na przedmieściach Ieper, na samym zachodzie, u zbiegu wybrzeża i granicy z Francją, oraz Walibi koło Wavre.To na południu od Brukseli.Mam foldery.- Nie sądzę, żeby ogłaszali w folderach, że zatrudniają u siebie byłych najemników z Kongo - mruknął Quinn.- Ten kretyn powiedział ,,na południu”.Weźmiemy na pierwszy ogień Walibi.Wyznacz trasę i idziemy się wymeldować.Tuż przed dziesiątą wrzucił do samochodu swoją brezentową torbę, nowy jutowy worek i pokaźniejsze bagaże Sam.Kiedy wyjechali na autostradę, podróż znów okazała się bardzo szybka: na południe koło Mechelen, szeroką obwodnicą wokół Brukseli i znów na południe E40 do Wavre.Dalej stały już drogowskazy do wesołego miasteczka.Rzecz jasna było nieczynne.Wszystkie wesołe miasteczka ze swymi zwinnymi samochodzikami opatulonymi brezentowymi pokrowcami, z pustymi i zionącymi chłodem pawilonami, deszczem bębniącym o dźwigary górskiej kolejki i wiatrem zasypującym mokrymi, brązowymi liśćmi Jaskinię Ali Baby, sprawiają w ponurym chłodzie zimy przygnębiające wrażenie.Z powodu deszczu przerwano nawet wszystkie prace konserwacyjne.W budynku administracyjnym także nie było żywego ducha.Poratowali się małą kawiarenką stojącą przy drodze nie opodal miasteczka.- i co teraz? - spytała Sam.- Do pana van Eycka do domu - powiedział Quinn i poprosił barmankę o lokalną książkę telefoniczną.Jowialna fizjonomia dyrektora wesołego miasteczka, Bertie van Eycka, promieniała uśmiechem z pierwszej strony folderu sponad pisemnych słów powitania skierowanych do wszystkich odwiedzających.Ponieważ nazwisko było flamandzkie, a Wavre leży w głębi terenów francuskojęzycznych, książka telefoniczna wymieniała tylko trzech van Eycków.Jeden z nich miał na imię Albert-Bertie.Miejsce zamieszkania poza miastem.Zjedli lunch i wybrali się pod wskazany adres, pytając kilka razy o drogę.Był to miły domek jednorodzinny stojący przy długiej wiejskiej drodze nazwanej Chemin des Charrons.Drzwi otworzyła pani van Eyck i zawołała męża, który zjawił się wkrótce w wełnianej kamizeli i kapciach.Zza jego pleców dobiegał sygnał telewizyjnego sprawozdania sportowego.Bertie van Eyck, choć Flamand, pracował w branży turystycznej, toteż był dwujęzyczny.Po francusku mówił równie dobrze jak po flamandzku.Mówił także doskonale po angielsku.Od pierwszego spojrzenia rozpoznał w swych gościach Amerykanów.- Tak, jestem van Eyck.Czy mogę państwu w czymś pomóc? - spytał.- No masz, o to właśnie chodzi, sir, pewnie, że pan może - odparł Quinn.Przywdział pozę wiejskiego prostaczka, na którą dała się nabrać dziewczyna z hotelu Blackwooda.- Przyjechaliśmy z tą tutaj moją panią do Belgii, żeby odszukać krewnych ze starego kraju.Widzi pan, mój dziadzio ze strony mamy pochodził z Belgii, więc właśnie gdzieś w tych stronach mam kuzynostwo.Pomyślałem sobie, że gdyby udało się któregoś z nich odnaleźć, to rodzinka w Stanach na pewno by się ucieszyła.Z telewizora dobiegł ryk.Van Eyck był wyraźnie zaniepokojony.Liderzy belgijskiej ligi, Tournai, grali z mistrzami Francji, Sainte-Etienne.Żaden piłkarski kibic nie mógł przeoczyć takiej gratki.- Obawiam się, że niestety nie jestem spokrewniony z żadnymi Amerykanami - powiedział
[ Pobierz całość w formacie PDF ]