[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nalałem jeszcze jeden kieliszek St.Estephe.– Chciałabym, żebyśmy mogli zrobić coś naprawdę grzesznego – powiedziała Catherine.– Bo wszystko, co robimy, wydaje się takie niewinne i proste.Nie mogę uwierzyć, że jest w tym coś złego.– Jesteś wspaniała.– Nie, tylko głodna.Teraz mam straszny apetyt.– Wspaniała i prosta – powiedziałem.– Tak, jestem prosta.Nikt tego nigdy nie rozumiał oprócz ciebie.– Kiedyś, jak cię poznałem, wyobrażałem sobie przez całe popołudnie, jak by to było, gdybyśmy poszli razem do hotelu “Cavour".– To była straszna bezczelność z twojej strony.Ale tu nie jest “Cavour", prawda?– Nie.Tam by nas nie wpuścili.– Jeszcze kiedyś wpuszczą.Ale na tym polega różnica między nami.Ja nigdy nic sobie nie wyobrażałam.– Nigdy w ogóle?– Może troszkę.– Ach, jesteś urocza! Dolałem jeszcze wina.– Jestem zupełnie zwyczajną dziewczyną – powiedziała Catherine.– Z początku wcale tak nie myślałem.Wydawało mi się, że jesteś zwariowana.– Byłam trochę zwariowana.Ale nie w jakiś skomplikowany sposób.Chyba cię nie peszyłam, kochanie?– Wino to cudowna rzecz – powiedziałem.– Zapomina się o wszystkim złym.– Pyszne jest, ale przez nie mój ojciec dostał paskudnej podagry.– Ty masz ojca?– Tak – odrzekła.– Jest chory na podagrę.Nie będziesz musiał wcale go poznawać.A ty nie masz ojca?– Nie – odpowiedziałem.– Ojczyma.– Będzie mi się podobał?– Nie musisz go poznawać.– Nam jest tak dobrze – powiedziała Catherine.– Nie interesuje mnie już nic poza tym.Czuję się taka szczęśliwa jako twoja żona.Wszedł kelner i zabrał nakrycia.Po chwili zamilkliśmy i słychać było deszcz.Na dole na ulicy zatrąbił samochód.Powiedziałem:I tylko ciągle słyszę, jak skrzydlataKwadryga czasu gdzieś za mną przelata.– Znam ten wiersz – odrzekła Catherine.– To Marvella.Ale to jest o pewnej dziewczynie, która nie chciała żyć z mężczyzną.Umysł miałem jasny i chłodny i chciałem mówić o rzeczach konkretnych.– Gdzie urodzisz dziecko?– Nie wiem.W najlepszym miejscu, jakie uda mi się znaleźć.– A jak to urządzisz?– Najlepiej jak potrafię.Nie martw się o to, kochanie.Możemy mieć jeszcze kilkoro dzieci, zanim ta wojna się skończy.– Już niedługo trzeba będzie iść.– Wiem.Możemy zaraz, jeżeli chcesz.– Nie.– Ale nie martw się, kochanie.Do tej pory byłeś w dobrym nastroju, a teraz się martwisz.– Już nie będę.Jak często będziesz pisała?– Co dzień.Czy oni czytają twoją korespondencję?– Nie znają na tyle angielskiego, żeby nam to przeszkadzało.– Będę pisała w ogromnie powikłany sposób – powiedziała Catherine.– Ale nie zanadto.– Nie.Tylko troszeczkę.– Niestety, trzeba już się zbierać.– Dobrze, kochanie.– Przykro mi wychodzić z naszego pięknego domu.– Mnie też.– Ale musimy iść.– Dobrze.Nigdy nie możemy osiąść na dłużej w naszym domu.– Jeszcze tak będzie.– Kiedy wrócisz, przygotuję dla ciebie piękny dom.– Może wrócę od razu.– Może zostaniesz leciutko ranny w nogę.– Albo w czubek ucha.– Nie, chcę, żebyś miał takie uszy jak teraz.– A w stopę?– Już dostałeś w stopy.– Naprawdę trzeba iść, kochanie.– Dobrze.Ty wyjdź pierwszy.Rozdział XIIZeszliśmy po schodach zamiast zjechać windą.Chodnik na schodach był wydeptany.Za kolację zapłaciłem, kiedy ją przyniesiono na górę, i kelner, który ją podawał, siedział teraz na krześle przy wyjściu.Zerwał się, ukłonił i obaj weszliśmy do bocznego saloniku, gdzie zapłaciłem rachunek za hotel.Kierownik pamiętał mnie jako dawnego znajomego i nie chciał przyjąć zapłaty z góry, a potem nie omieszkał posadzić przy drzwiach kelnera, ażebym przypadkiem nie wyszedł bez uregulowania rachunku.Przypuszczam, że takie rzeczy zdarzały mu się nawet z jego dobrymi znajomymi.Podczas wojny miało się tylu znajomych.Poprosiłem kelnera, żeby sprowadził dorożkę, a on odebrał z moich rąk paczkę Catherine i wyszedł z parasolem.Z okna widzieliśmy go, jak w deszczu przechodził przez ulicę.Staliśmy w bocznym saloniku i wyglądaliśmy przez okno.– Jak się czujesz, Cath? – spytałem.– Śpiąca.– A ja jestem jakiś pusty w środku i głodny.– Masz coś do jedzenia?– Tak, w chlebaku.Zobaczyłem nadjeżdżającą dorożkę.Zatrzymała się; koń miał łeb zwieszony na deszczu, kelner wysiadł, otworzył parasol i podszedł do drzwi hotelu.Spotkaliśmy go w progu i przez mokry chodnik przeszliśmy pod parasolem do dorożki stojącej u krawężnika.Rynsztokiem płynęła woda.– Paczka leży na siedzeniu – powiedział kelner.Czekał pod parasolem, dopóki nie wsiedliśmy, a ja nie dałem mu napiwku.– Dziękuję uprzejmie.Szczęśliwej podróży – powiedział.Woźnica zebrał lejce i koń ruszył.Kelner z parasolem zawrócił do hotelu.Oddaliliśmy się ulicą, skręcili w lewo, a potem od prawej strony zajechali przed dworzec.Pod latarnią, chroniąc się przed deszczem, stali dwaj karabinierzy.Światło błyszczało na ich kapeluszach.Na tle oświetlonego dworca deszcz wydawał się jasny i przezroczysty.Spod daszku wyszedł tragarz, kuląc ramiona pod deszczem.– Nie, dziękuję – powiedziałem.– Nie potrzeba.Cofnął się pod daszek przejścia.Odwróciłem się do Catherine.Twarz jej była ukryta w cieniu budy.– Lepiej pożegnajmy się teraz.– Nie mogłabym pójść z tobą?– Nie.Do widzenia, Cath.– Powiesz mu, żeby jechał do szpitala?– Tak.Podałem dorożkarzowi adres.Kiwnął głową.– Do widzenia – powiedziałem.– Uważaj na siebie i na małą Catherine.– Do widzenia, kochanie.– Do widzenia – odpowiedziałem.Wysiadłem na deszcz, a dorożka ruszyła.Catherine wychyliła się i zobaczyłem jej twarz w świetle latarni.Uśmiechnęła się i pomachała mi ręką.Dorożka odjeżdżała ulicą.Catherine wskazała mi wejście na dworzec.Obejrzałem się; stali tam tylko obaj karabinierzy.Zrozumiałem, że chce, abym się schował przed deszczem.Wszedłem pod daszek, przystanąłem i patrzyłem, jak dorożka skręca za róg.Potem przeszedłem przez dworzec na perony i do pociągu.Na peronie wypatrywał mnie portier ze szpitala.Wsiadłem za nim do pociągu, przecisnąłem się między ludźmi stojącymi na korytarzu i wszedłem do pełnego przedziału, gdzie w rogu siedział znajomy portiera, żołnierz z oddziału karabinów maszynowych.Nad jego głową na siatce leżał mój plecak i chlebaki.Na korytarzu stało wiele osób, a wszyscy siedzący w przedziale popatrzyli na nas, kiedyśmy weszli.W pociągu brakowało miejsc i każdy usposobiony był wrogo.Żołnierz wstał, żeby mi zrobić miejsce.Ktoś dotknął mojego ramienia.Obejrzałem się.Był to bardzo wysoki szczupły kapitan artylerii z czerwoną blizną na szczęce.Zaglądał z korytarza przez oszklone drzwi i teraz wszedł do środka.– O co chodzi? – spytałem.Odwróciłem się do niego.Był wyższy ode mnie, miał bardzo chudą twarz, na którą padał cień daszka, a blizna była świeża i błyszcząca.Wszyscy w przedziale patrzyli na mnie.– Tego nie wolno robić – powiedział.– Nie może pan zajmować sobie miejsca przez żołnierza.– A jednak to zrobiłem.Przełknął ślinę i zauważyłem, jak grdyka podjeżdża mu do góry i opada.Żołnierz stał przed moim miejscem.Inni ludzie zaglądali przez szybę.W przedziale nikt się nie odzywał.– Nie ma pan prawa tego robić.Byłem tu na dwie godziny przed panem.– Czego pan chce?– Miejsca.– Ja też.Patrzałem mu w twarz i czułem, że cały przedział jest przeciwko mnie.Nie miałem im tego za złe.Słuszność była po jego stronie.Ale ja chciałem mieć miejsce.Nadal nikt się nie odzywał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]