[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wierszyk brzmiał:W Hiszpanii mży, gdy dżdżyste przyjdą dni.Jest radość i jest ból, co stale ćmi,lecz w Hiszpanii mży, gdy dżdżyste przyjdą dni.Proste jak drut, obłędnie zdroweFilary świata wszystkie runą w pyłI wszystkie będą wyglądać jak noweLecz jeśliś szalony lub tylko zdróww Hiszpanii mży, gdy dżdżyste przyjdą dni.Stąpamy z miłością, lecz fruwamy w łańcuchachI dżdżyste przyjdą dni, gdy w Hiszpanii mży.Wiedział, dlaczego cisnęła mu się do głowy ta rymowanka.Co jakiś czas śniłmu się jego pokój w zamku i matka, która nuciła kołysanki, żeby leżał spokojniew małym łóżeczku przy kolorowym oknie.Nie śpiewała mu przed zaśnięciem, po-nieważ wszyscy chłopcy, którzy narodzili się, by poznać Wysoką Mowę, musielisamotnie stawić czoło ciemności, robiła to jednak w porze poobiedniej drzemkii pamiętał szare deszczowe światło, które załamywało się kolorami na szybkachwitrażu; pamiętał chłód pokoju, ciężkie ciepło koców, miłość do matki, jej czer-wone usta, natrętną melodię niedorzecznej piosenki i jej głos.Teraz ta kołysanka przyprawiała go w piekącym skwarze o szaleństwo, ściga-jąc w jego myślach własny ogon , gdy szedł.Wypił już całą wodę i wiedział, żenajprawdopodobniej umrze.Nigdy się nie spodziewał, że do tego dojdzie, i byłomu przykro.Po południu wpatrywał się częściej we własne stopy aniżeli w drogęprzed sobą.Nawet diabelska trawa rosła tutaj żółta i karłowata.Skalny zlepieniecrozsypywał się w rumosz.Góry nie wydawały się ani trochę bliższe, choć minęło58już szesnaście dni, odkąd opuścił chatę ostatniego osadnika, obłędnie zdrowegomężczyzny mieszkającego na skraju pustyni.Osadnik miał kruka, pamiętał to,lecz nie mógł sobie przypomnieć jego imienia.Zledząc wzrokiem swoje podnoszące się i opadające stopy, wsłuchiwał sięw nonsensowną rymowankę, która zlewała się w żałosny bełkot w jego głowie.Ciekawiło go, kiedy po raz pierwszy upadnie.Nie chciał upaść, mimo że nikt naniego nie patrzył.To była kwestia dumy Rewolwerowiec wiedział dobrze, co totakiego duma ta niewidzialna kość, która usztywnia kark.Zatrzymał się i podniósł nagle wzrok.Zahuczało mu w głowie i przez chwilęmiał wrażenie, że całe jego ciało unosi się nad ziemią.Daleko na horyzoncie stałypogrążone we śnie góry.Ale było coś jeszcze, coś, co znajdowało się o wielebliżej.Być może zaledwie w odległości pięciu mil.Natężył wzrok, lecz oczy miałna pół ślepe od piasku i słońca.Potrząsnął głową i ruszył dalej, w głowie wciążbrzęczała mu rymowanka.Mniej więcej godzinę pózniej padł na ziemię i otarłsobie ręce, z niedowierzaniem spojrzał na malutkie krople krwi na zdartej skórze.Krew nie wydawała się wcale rzadsza; wydawała się całkiem zdrowa, tak samozadowolona z siebie jak pustynia.Strącił krople, czując do nich ślepą nienawiść.Zadowolona z siebie? Czemu nie? Krew została obsłużona.Na jej cześć złożonoofiarę.Krwawą ofiarę.Krew musiała tylko krążyć.krążyć.krążyć.Spojrzał na plamy, które pozostały na ziemi, i spostrzegł, że rumosz wsysa jew siebie z niesamowitą szybkością.No i jak ci się to podoba, krwi? Jakie to natobie wywarło wrażenie?O Jezu, chyba kompletnie ci odbiło.Wstał, przyciskając ręce do piersi.Ta rzecz, którą widział wcześniej, wyro-sła nagle tuż przed jego oczyma.Tak blisko, że z jego piersi wydarł się okrzyk:zdławione pyłem krakanie.To był budynek.Nie.dwa budynki otoczone prze-wróconym ogrodzeniem z siatki, w jednym mieściła się stajnia; można to byłoniezawodnie poznać po kształcie.Drugi był domem mieszkalnym lub gospodą.Przydrożny zajazd dla dyliżansów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]