[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Po dobrych pięciu minutach otworzył mi sam, w szarym, spalonym kwasami płaszczu laboratoryjnym.Był przeraźliwie chudy, kościsty, nosił ogromne szkła i siwy wąs, z jednej strony krótszy, jakby nadgryziony.— Pozwól pan ze mną — powiedział bez żadnych wstępów.Długim, ledwo oświetlonym korytarzem, w którym leżały jakieś maszyny, beczki, zakurzone białe worki cementu, zaprowadził mnie do wielkich stalowych drzwi.Płonęła nad nimi jaskrawa lampa.Wyjął z kieszeni chałata klucz, otworzył i wszedł pierwszy.Ja za nim.Po krętych żelaznych schodach dostaliśmy się na piętro.Otwarła się wielka hala fabryczna z oszklonym stropem — kilka nie osłoniętych żarówek nie oświetlało jej, ukazywało tylko jej półmroczny ogrom.Była pusta, martwa, opuszczona, wysoko pod stropem hulały przeciągi, deszcz, który zaczął padać, kiedy zbliżałem się do siedziby Corcorana, zacinał w szyby, ciemne i brudne, tu i ówdzie woda ciekła przez otwory po wybitych szkłach.Corcoran, jakby tego nie widząc, szedł przede mną dudniącą pod krokami blaszaną galerią: znowu stalowe, zamknięte drzwi — za nimi korytarz, nieład porzuconych, jakby w ucieczce, leżących pokotem pod ścianami narzędzi, okrytych grubą warstwą kurzu; korytarz skręcił, szliśmy w górę, w dół, mijaliśmy podobne do zaschłych gadów splątane pasy transmisyjne.Wędrówka, w której poznawałem rozległość budowli, trwała; raz czy dwa Corcoran, w miejscach zupełnie ciemnych, ostrzegł mię, żebym uważał na stopień, żebym się schylił, u ostatnich z szeregu tych stalowych, zapewne przeciwpożarowych drzwi, grubo nabijanych nitami, zatrzymał się, otwarł je; zauważyłem, że — w przeciwieństwie do innych — nie zazgrzytały wcale, jakby ich zawiasy były świeżo naoliwione.Weszliśmy do wysokiej sali, prawie zupełnie pustej — Corcoran stanął na środku, tam gdzie beton podłogi był nieco jaśniejszy, jakby kiedyś stała w tym miejscu maszyna, po której zostały tylko wystające ułomki legarów.Ścianami biegły pionowe, grube pręty, wyglądało tu jak w klatce.Przypomniałem sobie to pytanie o duchy… Do prętów były uczepione półki, bardzo mocne, z podporami, stało na nich kilkanaście żeliwnych skrzyń; wiecie, jak wyglądają te kufry ze skarbami, które w podaniach zakopują korsarze? Takie właśnie były te skrzynie, o wypukłych pokrywach, na każdej wisiała, ujęta w celofan, biała kartka, podobna do tego dokumentu, jaki zazwyczaj zawiesza się nad szpitalnym łóżkiem.Wysoko pod stropem paliła się zakurzona żarówka, ale było zbyt ciemno, żebym choć słowo mógł odczytać z tego, co było na owych kartach napisane.Skrzynie stały dwoma rzędami nad sobą, a jedna znajdowała się wyżej, osobno — pamiętam, że policzyłem je, było ich bodaj dwanaście, może czternaście, nie wiem już dokładnie.— Tichy — zwrócił się do mnie profesor, z rękami w kieszeniach płaszcza — niech się pan wsłucha na chwilę w to, co tu jest.Potem powiem panu — niechże pan słucha!Była w nim niezwykła niecierpliwość — rzucała się w oczy.Od razu chciał, zaczynając mówić, wejść w sedno, mieć już wszystko za sobą, już skończyć.Jak gdyby każdą chwilę, spędzoną z kimś innym, uważał za zmarnowaną.Przymknąłem oczy i raczej przez prostą grzeczność aniżeli ciekawy odgłosów, których, wchodząc, nie zauważyłem nawet, stałem chwilę nieruchomo.Nic właściwie nie usłyszałem.Jakieś słabiutkie brzęczenie prądu elektrycznego w uzwojeniach, coś w tym rodzaju, ale zapewniam was, to było tak nikłe, że głos konającej muchy byłoby tam doskonale słychać.— No, co pan słyszy? — spytał.— Prawie nic — wyznałem — pobrzęk jakiś… ale to może tylko szum w uszach…— Nie, to nie jest szum w uszach… Tichy, niech pan słucha uważnie, bo nie lubię się powtarzać, a mówię to, bo mnie pan nie zna.Nie jestem ordynusem ani chamem, za jakiego mnie mają, tylko denerwują mnie idioci, którym trzeba dziesięć razy powtarzać jedno i to samo.Mam nadzieję, że pan do nich nie należy.— Zobaczymy — odparłem — niech pan mówi, profesorze…Skinął głową i wskazując na rzędy tych żelaznych skrzyń powiedział:— Czy zna się pan na mózgach elektrycznych?— Tylko tyle, o ile to jest potrzebne w nawigacji — odparłem.— Z teorią raczej u mnie słabo.— Tak sobie myślałem.To nie szkodzi.Tichy, słuchaj pan.W tych skrzyniach znajdują się najdoskonalsze mózgi elektronowe, jakie kiedykolwiek istniały.Wie pan, na czym polega ich doskonałość?— Nie — odparłem zgodnie z prawdą.— Na tym, że one niczemu nie służą, że są absolutnie do niczego nieprzydatne — nieużyteczne — że to są, słowem, wcielone przeze mnie w czyn, obleczone w materię — monady Leibniza…Czekałem, a on mówił dalej, przy czym jego siwy wąs wyglądał, w panującym półmroku, jakby u warg trzepotała mu biaława ćma.— Każda z tych skrzyń zawiera układ elektronowy, wytwarzający świadomość.Jak nasz mózg.Budulec jest inny, ale zasada taka sama Na tym koniec podobieństwa.Bo nasze mózgi — uważaj pan! — podłączone są, że tak powiem, do świata zewnętrznego — za pośrednictwem zmysłowych odbiorników: oczu, uszu, nosa, skóry i tak dalej.Natomiast te, tutaj — wyciągniętym palcem wskazywał skrzynie — mają swój „świat zewnętrzny” tam, w środku…— Jakże to możliwe? — spytałem.Coś zaczynało mi niejasno świtać; domysł ten nie był wyraźny, ale budził dreszcz.— Bardzo prosto.Skąd wiemy o tym, że mamy ciało takie, a nie inne, taką właśnie twarz, że stoimy, że trzymamy w ręku książkę, że pachną kwiaty? Stąd, że pewne bodźce działają na nasze zmysły i nerwami płyną do mózgu podniety.Niech pan sobie wyobrazi, lichy, że ja potrafię drażnić pański nerw węchowy w taki sam sposób, jak czyni to pachnący goździk — co będzie pan czuł?— Zapach goździka, oczywiście — odparłem, a profesor, skinąwszy głową, jakby rad, że jestem dostatecznie pojętny, ciągnął:— A jeżeli to samo zrobię ze wszystkimi pana nerwami, to będzie pan odczuwał nie świat zewnętrzny, ale to, co JA pańskimi nerwami telegrafuję do pana mózgu… jasne?— Jasne.— Teraz tak.Te skrzynie mają receptory–organy, działające analogicznie do naszego wzroku, węchu, słuchu, dotyku i tak dalej.A druty od tych receptorów — jak gdyby nerwy — zamiast do świata zewnętrznego, jak nasze, podłączone są do tego bębna, tam, w kącie.Nie zauważył go pan, co?— Nie — powiedziałem.Rzeczywiście, bęben ów, średnicy może trzech metrów, stał w głębi, pionowo, niby ustawiony kamień młyński, i po dobrej chwili spostrzegłem, że obraca się nadzwyczaj powoli.— To jest ich los — powiedział spokojnie profesor Corcoran.— Ich los, ich świat, ich byt — wszystko, czego mogą dostąpić i doznać.Znajdują się tam specjalne taśmy z zarejestrowanymi bodźcami elektrycznymi, takimi, które odpowiadają tym stu czy dwustu miliardom zjawisk, z jakimi człowiek może się spotkać w najbardziej bogatym we wrażenia życiu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]