[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Muszę teraz wrócić na górę, ale przyjdę po was niebawem.Nie zamykam drzwi, niech wejdzie trochę świeżego powietrza.— O Święta Panienko, co za cud! — Maria Hermoyes żegnała się znakiem krzyża.— Czy to naprawdę pan, drogi, dobry senior Sternau? Czy jesteśmy wolni, naprawdę wolni?— Słyszycie strzały?— Tak — potwierdził vaquero.— Czy to sam prezydent Juarez z wojskiem?— Nie.Bawole Czoło zwołał swoich Miksteków.Sternau ponownie oświetlił Arbelleza.Starzec leżał z otwartymi oczami i nie spuszczał ich z wybawcy.Gdyby nie radosny uśmiech, wyglądałby jak nieboszczyk.— Senior Arbellez, czy poznaje mnie pan? Skinął potakująco głową.— Czy Anselmo opowiadał panu, ze wszyscy uratowani? Że żyje pańska córka Emma?Arbellez chciał coś powiedzieć, ale nie mógł wydobyć głosu.— Bądź o nią spokojny, senior! Jest pod opieką Juareza i wkrótce ją pan ujrzy.Idę rozejrzeć się w sytuacji.Niedługo będę z powrotem.Zostawił im lampę i wyszedł z piwnicy.Kilku napotkanym Mikstekom kazał natychmiast zejść do lochu.— Są tam ludzie — powiedział — za których bezpieczeństwo odpowiadacie głową.Kiedy.wszedł do sieni, przekonał się, że pobratymcy Bawolego Czoła nie próżnowali.W świetle pochodni, które trzymali w ręku dwaj Mikstekowie, pilnujący widać tego pomieszczenia, Sternau ujrzał trupy Meksykanów leżące w kałużach krwi.Trupy leżały też na schodach i w pokojach.Panowała tu cisza.Tylko przed domem słychać było odgłosy walki.Padły strzały, rozległy się wrzaski rozpaczy i przekleństwa, miotane przez Meksykanów, oraz triumfu Miksteków.Stanąwszy w drzwiach, Sternau ogarnął wzrokiem dziedziniec, jasno oświetlony palącymi się stosami drewna.Ludzie Corteja zaszyli się w jednym z kątów podwórza.Nie było ich więcej niż dwunastu, piętnastu.Zrozumieli widać, że nie mogą spodziewać się ratunku ani oczekiwać łaski i bronili się zaciekle.Nie ulegało jednak wątpliwości, że ich sytuacja z każdą chwilą stawała się coraz bardziej beznadziejna.Bawole Czoło stał koło parkanu i raz za razem wysyłał w ich kierunku śmiertelne kule.— Daruj im życie! — zawołał Sternau.— Dosyć krwi! Trzeba postępować po ludzku!— Czy senior Arbellez jest zdrowy? — zapytał ostrym tonem wódz.— Leży jeszcze w piwnicy.Wkrótce zaniosą go na górę.— A więc istotnie skazano go na śmierć głodową? Arbellez jest moim druhem i bratem, muszę go pomścić! — podniósł strzelbę i wymierzył.W tym momencie Sternau zwrócił uwagę na scenę rozgrywającą się opodal.Na ziemi leżał ranny Meksykanin i bronił się rozpaczliwie przed Miksteką, który usiłował przebić go nożem.— Łaski, łaski! — błagał ranny.— Nie ma łaski! Musisz umrzeć! — ryknął Indianin, chwytając go lewą ręką, a prawą podnosząc do ciosu.— Nie jestem waszym wrogiem.Żywiłem więźniów.Beze mnie zginęliby z głodu i pragnienia.Miksteką zdawał się nie słyszeć.Już miał przebić Meksykanina, gdy Sternau chwycił jego wzniesioną prawicę.— Stój! — rozkazał.— Musimy wysłuchać tego człowieka.Twarz Indianina wykrzywił grymas wściekłości.— Co to ciebie obchodzi? Powaliłem go i pokonałem, jego życie jest moją własnością.— Jeśli istotnie uczynił to, co mówi, zasługuje na ułaskawienie.— Pokonałem go, powinien umrzeć!Sternau puścił rękę Indianina i wyciągnął rewolwer.— Zakłuj go, jeśli się ważysz czynić na przekór mojej woli!— Grozisz mi, swemu sojusznikowi?— Tak.Jeśli go zabijesz, runiesz martwy!— Poskarżę się Bawolemu Czołu!— Poskarż się, ale nie próbuj przeciwstawić się mojej woli! Miksteka odstąpił od swej zdobyczy i podszedł do wodza.Sternau pochylił się nad rannym.— Powiadasz, że żywiłeś więźniów? — zapytał.— Tak, senior.Dziękuję panu, żeś powstrzymał Indianina.Gdyby nie pan, już bym nie żył.— O jakich więźniach mówisz?— O tych trzech, którzy leżą w piwnicy.Codziennie przez otwór w ścianie podawałem im chleb, wodę i świece.Prosił mnie o to mój towarzysz, który musiał wyruszyć z Cortejem.Spodziewam się, że pan będzie miał wzgląd na to, senior.Sternau domyślił się, że Meksykanin mówi o tym człowieku, któremu stale pojawiało się oblicze hacjendera i który, umierając w lesie nad Rio Grande, w ostatnich słowach oświadczył, że dawał jeńcom chleb i wodę.— Nie zginiesz.A jak tam twoje rany? Zbadał go szybko.— Nie jesteś ranny śmiertelnie, tylko osłabił cię upływ krwi.Zaraz założę ci opatrunek.Opatrzył go, jak mógł najszybciej, i polecił opiece Miksteków, którzy stali z pochodniami w sieni.Tymczasem walka dobiegała końca.Ostatni Meksykanie padli.Tylko poza folwarkiem, w szczerym polu rozlegały się jeszcze pojedyncze strzały.Niedźwiedzie Serce podszedł do Sternaua, który stał przy bramie.— Zwycięstwo — zameldował z właściwą sobie zwięzłością.— Czy uciekł któryś z wrogów?— Zaledwie kilku.— A niech tam! Zemsta była i tak krwawa.— Czy senior Arbellez żyje?— Tak.Pójdziemy do niego?Przyłączył się do nich Bawole Czoło
[ Pobierz całość w formacie PDF ]