[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Szybkim rzutem oka śmiałek zauważył, że przez to wolne miejsce przesunąć się zdoła; wraziwszywięc ostrogi w brzuch koniowi, puścił się naprzeciw z szybkością niezrównaną, a gdy już zbliżał się nadługość ich mieczy, pochylił się nagle na szyję rumaka, jak gdyby chciał coś podnieść z ziemi, nie pusz-czając strzemion.Ciało jego przyjęło poziomą pozycję.W biegu prawą ręką trzymał się grzywy końskiej,a tymczasem lewą pochwyciwszy za nogę jednego z nieprzyjaciół, przerzucił go na drugą stronę konia.Miecze dwóch żołdaków powietrze tylko przecięły.Gdy ten, który dał w tej chwili taki dowód zręczności, zdołał wstrzymać konia i odwrócić się, spo-strzegł, że zrzucony przezeń żołnierz nie zdążył wydobyć nogi ze strzemienia, w którym zatrzymał sięostrogą.Koń wlókł go po bruku, a przerażony szczękiem, jaki wydawała obijająca się o kamienie zbrojanieszczęśliwego, pędził coraz szybciej, a krzyki i wołania żołnierza stały się dlań nową przyczyną prze-strachu.Wszyscy widzowie tej walki śledzili ją z sercem ściśniętym, tamując oddech, drżąc za każdymszczękiem zbroi, jaki wiatr do ucha przynosił i wyciągając ramiona, jakby chcieli zatrzymać pędzącegorumaka.Koń jednak pędził ciągle i coraz prędzej, podnosząc kopytami tumany kurzu, a każde uderzeniezbroi o bruk iskry wydawało.Na drodze, którą przebiegł, widzieć było można kawały kirysa, które pood-padały i świeciły na słońcu.Niezadługo straszny szczęk stał się mniej wyrazny, bądz to z powodu odle-głości, jaką rumak ubiegł, bądz dlatego, że już cała zbrojna odpadła i tylko ciało i kości tłukły się pobruku.Wreszcie, na zakręcie drogi, koń i jezdziec zniknęli, jak zapadające się w przestrzeń widmo.Piersi wszystkich ciężkie wydawały tchnienia, a grzmiący głos Bernarda d Armagnac po raz drugidał się słyszeć: Tanneguy Duchatel!.Aresztować tego człowieka! Król tak chce!Drugi żołnierz prefektorialny, słysząc ten nowy rozkaz, rzucił się na kawalera z wściekłością, którąpodnosiła jeszcze straszna śmierć jego towarzysza.Pan de Borudon zdawał się cały pogrążony w podzi-wianiu przepysznego widoku, jaki się przed nim roztaczał.Oczy jego utkwione były w punkt, w którymzniknął koń i jezdziec, i widocznym było, że sobie nie zdawał sprawy z wagi walki, jaką rozpoczął.Spo-strzegł się dopiero w chwili, gdy nad głową jego mignęło coś jak błyskawica.Był to miecz, który drugi zjego nieprzyjaciół oburącz trzymając, młynkiem puścił nad jego głową, dla nadania mu siły i rozpędu.Pomiędzy mieczem tym i czołem Bourdona było już tylko najwyżej dwie stopy, zaledwie sekunda czasu,mgnienie oka od uderzenia i śmierci.Jeden skok konia zbliżył kawalera do żołdaka, który stał w strze-mionach i już miał uderzyć, gdy Bourdon pochwycił go lewym ramieniem za kark, tak że przeciwnikaowinął siłą, o jaką posądzać go było trudno; od pierwszego szarpnięcia powalił na grzbiet konia, szukającokiem w stalowym okuciu miejsca, przez które by się ostrz miecza przecisnąć mogło.Wygięta pozycja,do jakiej przez nacisk zmusił żołdaka podniosła cokolwiek gardlicę kasku i pomiędzy dwoma częściamizbroi pokazała się szparka tak wąska, że zaledwie tylko cienkie ostrze szpady przecisnąć się mogło.Iprzecisnęło się ono, przecisnęło dwukrotnie i dwakroć wydostało się krwią zbroczone.Lewa ręka Bourdona puściła głowę żołnierza, a prawą otrząsnął miecz z krwi po nim cieknącej;ciężkie westchnienie, jakie się spod kasku wydobyło, było ostatnim tchnieniem nieszczęśliwego.Bourdon stanął na środku drogi, zwrócił głowę konia ku oddziałowi straży królewskiej, a rozzu-chwalony podwójnym swym tryumfem, począł drwić i szydzić.Duchatel wahał się, azali ma wyda roz-kaz któremu ze swoich, czy też sam pokusić się o spełnienie rozkazu królewskiego, gdy hrabiad Armagnac rozgniewamy opóznieniami dał znak; otaczający go rozstąpili się, a olbrzym wolnym kro-kiem zbliżył się ku kawalerowi de Bourdon i stanął o dziesięć kroków od niego. Kawalerze de Borudon zawołał głosem, w którym niepodobna było odnalezć śladu nawet wzru-szenia w imieniu króla wzywam cię, oddaj miecz! Jeżeliś się wzbraniał oddać go dwom żołnierzomprefektury, to może mniej upokarzającym uznasz złożyć go w ręce wielkiego marszałka Francji. Nie oddam go odparł dumnie Bourdon chyba temu, kto się ośmieli zabrać mi go przemocą. Szalony! mruknął Bernard.W tejże chwili ruchem tak szybkim jak myśl sama, porwał wiszącą u siodła maczugę, o której jużwspominaliśmy.Ciężka broń jak proca mignęła nad jego głową, a wypadając z jego rąk ze świstem i71szybkością kamienia wyrzuconego przez maszynę wojenną, jak trzcina zgięła się na głowie konia śmia-łego Bourdona.Zwierzę, śmiertelnie ugodzone, z zakrwawionym łbem, podniosło się na tylnych kopytach, za-chwiało się i w mgnieniu oka koń i jezdziec upadli na wznak i pozostali bez ruchu na kamieniach. Idzcie i podnieście tego młokosa! rzekł Bernard.I powrócił na miejsce swoje u boku króla. Zabiłeś go? spytał Karol. Zdaje mi się, że tylko zemdlał.Tanneguy potwierdził zdanie marszałka.Przyniósł też papiery, znalezione przy kawalerze de Bour-don.Pomiędzy nimi znajdował się list, którego adres napisany był ręką Izabelli Bawarskiej.Król pochwycił list ten konwulsyjnie.Natychmiast też otaczający go panowie usunęli się przez dys-krecję, śledząc jednak oczyma coraz bardziej wzrastającą boleść w twarzy Karola VI.Kilkakrotnie podczas czytania ocierał on pot spływający mu z czoła, a gdy skończył, podarł pismow drobne kawałeczki i rzucił na pastwę wiatrom; po czym rzekł głosem przytłumionym, jakby wycho-dzącym z piersi trupa: Kawalera odstawić do Chtelet , królową do Tours! A ja.ja.pójdę do opactwa świętego Anto-niego.Nie czuję się dość silnym, abym mógł wrócić do Paryża.W istocie był tak blady i tak drżący, że zdawał się być bliski śmierci.W chwilę potem oddział królewski rozdzielił się na trzy części, stanowiące jakby trzy wierzchołkitrójkąta.Dupuy, prawa ręka Bernarda d Armagnac i dwóch kapitanów, stanowili część, która miała sięudać do Vincennes i królowej oznajmić wolę królewską; na czele części drugiej, mającej odprowadzić doChtelet więznia, ciągle jeszcze zemdlonego, stał Tanneguy Duchatel; trzecią część oddziału stanowiłsam król z hrabią d Armagnac i przez niego podtrzymywany udał się na przełaj przez pola do mnichów,z prośbą o przytułek, spoczynek i modlitwy.IIPodczas gdy ciężkie bramy opactwa otwierają się przed królem, a cięższe jeszcze wrota więzienia wChtelet zamykają się za kawalerem de Bourdon, podczas gdy Dupuy zatrzymuje się o staję od Vincen-nes, aby zaczekać na posiłki trzech kompanii straży, które mu miał nadesłać z prefektury Tanneguy Du-chatel, my przenieśmy czytelnika do zamku Izabelli Bawarskiej.Wejdziemy i zwróciwszy się na lewo, wstąpimy na schody kamienne, z piękną rzezbioną barierą
[ Pobierz całość w formacie PDF ]